31 maja 2013

O Arturze Jędrzejczyku...

...jeszcze słów kilka. Jakiś czas temu pisałem o pozytywnej przemianie Artura i tym, że Legia weźmie za niego niezłe pieniądze.

No i stało się. Artur Jędrzejczyk podpisał wczoraj kontrakt z rosyjskim klubem FK Krasnodar. Przyznam, że mam ambiwalentne odczucia na temat tego transferu. O czym z chęcią Wam opowiem.



Mogę powiedzieć "a nie mówiłem". Choć sam przyznaję, że odkrywczą tezą nie było, że najlepszy obrońca polskiej Ekstraklasy może odejść z Legii. Około 2 mln Euro, bo taką sumę podobno zaproponował FK Krasnodar warszawskiemu klubowi, jest wysoką sumą, jak na polskiego obrońcę i to z polskiej ligi (więcej PSV zapłaciło Wiśle Kraków za Marcelo). No i to jest dobra wiadomość. Legia przytuli trochę grosza, będzie łatwiej dopiąć budżet. Chłopak będzie się ogrywał w silniejszej lidze (ale czy w silniejszym klubie?). Nie ma się co dziwić - nawet 10. klub ligi rosyjskiej ma dużo lepsze zaplecze od Mistrza Polski. No i sześciokrotnie większe zarobki też są nie do przecenienia.

Ale... ale... ale. Mogę powiedzieć, a miało być tak pięknie. Miało być inaczej. A tu znów jest typowo "po polsku". Drużyna zdobywa mistrza, a tu jeszcze przed końcem sezonu odchodzi z niej jeden z najlepszych (jak dla mnie chyba najlepszy) graczy. Witajcie marzenia o Lidze Mistrzów. Transfer Jędrzejczyka nie przesądza oczywiście niepowodzenia w eliminacjach do tego piłkarskiego Eldorado. Jednak to chyba nie tak powinno wyglądać, jeśli drużyna rzeczywiście poważnie myśli o tym, żeby powalczyć o awans. Chyba że włodarze Legii z góry skazują drużynę na porażkę, więc w takim wypadku sprzedaż Jędrzejczyka jest jak najbardziej uzasadniona - hajs się zgadza (W takim razie niech sprzedadzą Koseckiego do Atletico).

Oczywiście, każdego da się zastąpić. Ale formacja obronna jest bardzo newralgicznym elementem drużyny - znów zostanie przemeblowana. Pal sześć odejście Dicksona Choto, ale jeśli odejdzie Astiz (w co nie wierzę), to rzeczywiście Legia będzie miała problem. Rzeźniczak, który nie grał całą rundę wiosenną, Tomasz Jodłowiec, który od zawsze mnie nie zachwyca (obym pomylił się, jak wobec Jędzy). Nowy, jeszcze nie znany stoper, a może "wielki" powrót Marko Sulera - nie wygląda to jak długofalowa strategia na sukces. 

Jak mawia polskie porzekadło, pożyjemy - zobaczymy. Może Legia pozyska naprawdę klasowego stopera, może Tomasz Jodłowiec objawi swój talent. Oby Bartek Bereszyński grał dalej tak przebojowo, jak do tej pory. Może Legia będzie miała łatwe losowanie i zagra w wymarzonej Lidze Mistrzów. Ale jedno wiem na pewno - szkoda, że na Łazienkowskiej 3 nie zobaczę Artura Jędrzejczyka, bo dawno nie było zawodnika, który zrobiłby na mnie takiego wrażenia swoją pewnością siebie i oddaniem na boisku. Rafał Stec napisał kiedyś, że na Ł3 chodzi na Ljuboję. Ja mogę powiedzieć, że od pewnego czasu chodziłem na Jędrzejczyka.

Artur, powodzenia w nowej lidze, obyś dalej szedł w górę i pokazał selekcjonerowi Reprezentacji, że warto na Ciebie postawić długofalowo.

Maciek Szafrański

29 maja 2013

Manifest kibica: Polonia jeszcze nie zginęła


Wielu ludzi Polonii Warszawa życzyło śmierci, dla wielu z dniem dzisiejszym klub o 102-letniej tradycji właśnie przestał istnieć. W mediach pełno informacji o pogrzebie "Czarnych Koszul", o ostatecznym rozstaniu kibiców z klubem na czwartkowym meczu i o tym, że Ireneusz Król jest nagi i Polonię zabił. Nic bardziej mylnego. Polonii został wycięty złośliwy nowotwór, a jego brak być może pozwoli warszawskim kibicom na rehabilitacje klubu i znalezienie sposobu, by za kilka lat powrócić do Ekstraklasy.

Antoni Wołosz z Pucharem Polski/1952
 Wydawać się może, że nad Polonią ciąży pewne fatum od samego zarania dziejów. "Czarne Koszule" były nękane przez różne przeciwności losu: Polonię chciano zniszczyć po II wojnie światowej - kiedy przypięty agrafką na czarnych koszulkach biało-czerwony herb, miał przypominać zarówno im, jak i innym o polskości, solidarności i walce z systemem. Polonię starano się zniszczyć również w latach 50-tych, kiedy w Polsce rósł w siłę komunizm. Choć piłkarze i działacze byli prześladowani przez bezpiekę, jeszcze w 1952 Polonia zdobyła Puchar Polski, lecz to nie uchroniło klubu przed spadkiem do II ligi. 41 lat tułaczki po niższych klasach rozgrywkowych również nie było dla Polonii ciosem ostatecznym. Jak się okazało największą katastrofą dla kibiców Polonii stał się tęgi "biznesmen" z Katowic, który niemalże z uśmiechem na ustach oszukał wszystkich: działaczy, piłkarzy, pracowników klubu, kibiców. "Biznesmen" który jeszcze niedawno zapowiadał walkę o licencję,  rozsyłał wczoraj smsy o treści: "Wolę przeznaczyć pieniądze na głodne dzieci, niż na Polonię".

Król jednak Polonii nie zabił. Ekstraklasa co prawda zniknie z Konwiktorskiej na pewien czas. Piłkarze, którzy tworzyli drużynę rozejdą się do innych klubów - jednak na Polonii wciąż pozostaną kibice, którzy tworzą tę bardzo specyficzną, ale niesamowitą atmosferę i którzy nie pozwolą klubowi na powolny rozpad. W ciągu tych dwóch dni mogliśmy się przekonać jak ważną częścią życia dla niektórych warszawiaków jest Polonia. We wtorek na facebooku "Czarnej Koszuli" (stadionowy pub Polonii) pojawił się wpis, że mecz z Piastem Gliwice może się nie odbyć, bo Ireneusz Król nie zapłacił firmie ochroniarskiej należytych pieniędzy, które jest jej dłużny już od niemal roku. Na fanpejdżu zarządzono zbiórkę pieniędzy dla ochroniarzy, by ostatni mecz w Ekstraklasie na dłuższy czas - mógł odbyć się przy Konwiktorskiej. Do spełnienia tego warunku potrzeba było 6 tys. zł. Kibice Polonii poszli jednak dalej, bo w niecałe 2 dni zostało uzbieranych już ponad 30 tys. zł. Ponadto na czwartkowym meczu z Ekstraklasę ma żegnać komplet widzów - co jednak trzeba przyznać - nie jest na Konwiktorskiej wydarzeniem częstym. 

Dokładnie rok temu sytuacja Polonii była podobna, choć mniej tragiczna w skutkach. Swoje prawdziwe oblicze Ireneusz Król pokazał już na samym początku działalności, gdy zamierzał przenieść siedzibę klubu do Katowic. Wtedy jednak cały plan spalił na panewce, gdyż tylko dzięki formalnym przeciwnościom Król został w Warszawie. Wiele osób ze środowiska kibicowskiego wypomina fanom "Czarnych Koszul", że już wtedy nie sprzeciwili się biznesmenowi i nie założyli nowej drużyny, która mogłaby startować od IV ligi. Takie same krzyki pojawiają się wobec kupna licencji Groclinu na grę w Ekstraklasie, gdy właścicielem klubu był Józef Wojciechowski. Niestety nowoczesny futbol to zwykły biznes. Kibice Polonii mogli się sprzeciwić, jednak to najprawdopodobniej by nic nie dało, a może wywołało jeszcze więcej problemów i podziałów. MZPN nie chciał dopuścić "Nowej Polonii" do IV ligi, jeśli Polonia Króla będzie grała w Ekstraklasie, a przecież "biznesmen" z Katowic i tak postawiłby na swoim, tak jak robi to teraz. Sprzeciw wobec Wojciechowskiego również mógł być skazany na porażkę, choć na pewno nie zmyło to pewnej plamy na kibicowskim honorze u wielu osób. Ta plama jednak, może wkrótce zniknąć.

ksppolonia.pl
Polonii został dziś wycięty nowotwór, choć nie obyło się bez powikłań - Ekstraklasy nie będzie, ale "Czarne Koszule" nie znikają z piłkarskiej mapy Polski. Czy to w B-klasie, czy w IV lidze kibice będą starali się przywrócić klubowi zasłużone miejsce, wśród najlepszych drużyn w Polsce. Swoje kilka minut mają Ci kibice, którzy od dawna czekali na moment, w którym Polonia w sensie 'Ekstraklasowym' przestanie istnieć. Ale Polonia była, jest i będzie - bo pomimo nieprzychylności losu, pomimo kibicowskim podziałom w sprawie licencji, lub sporów światopoglądowych - Polonii tak łatwo zabić się nie da.  Choć wielu w to nie wierzy i w to zwątpiło, Polonia prowadzona na zdrowych zasadach i przy normalnych rządach jeszcze wróci, być może mocniejsza. Dlatego w pełni podpisuję się pod słowami byłego rzecznika Polonii, Jakuba Krupy...

 Polonia? Zaraz wracamy.

Wielka bitwa o Azję



Sezon zakończony, fani Premier League płaczą - a tak naprawdę teraz kluby szykują się do kolejnego starcia. Starcia o miliony serc skośnookich fanów na Dalekim Wschodzie. Chociaż... Oni mają gdzieś ich serca. Liczy się bezwzględnie kasa, kasa i jeszcze raz kasa. Gdyby nie względy rynkowe, Manchester United, Chelsea czy FC Liverpool nawet nie popatrzyliby w tamtą stronę...

Kluby głównie Premier League rozkochują w sobie ludzi w dalekiej Azji. (w nawiasie liczba ludności: Chiny (1,34 mld), Bangladesz (152,5 mln), Indonezja (236,7 mln), Malezja (29,1 mln), Japonia (127,3 mln), Korea Południowa (50,9 mln), Filipiny (91 mln) Tajlandia (65 mln). To na tych azjatyckich krajach skupiają się głównie wielkie piłkarskie firmy w Europie. Ile to jest w sumie ludzi? Nie wiem, nie chce mi się liczyć, ale do zrozumienia tendencji wystarczy przyrównać te liczby do liczby ludności na kontynencie europejskim, którą szacuje się na około 720 mln. Największe kluby w Europie stały się tak wielką maszyną marketingową, że wąski rynek europejski stał się dla nich zbyt wąski.

Futbol w powyżej wymienionych krajach ustępuje miejsca innym dyscyplinom. Kluby ze Starego Kontynentu już dawno zaczęły popularyzować piłkę nożną w tamtym regionie świata, uczyć ich futbolu, ale za to spodziewają się sowitego wynagrodzenia. Właśnie teraz w okresie letnim rozpoczyna się walka o kibiców w tym regionie, którzy szybko polecą do sklepu i kupią koszulkę z nazwiskiem ukochanego idola albo zamówią worek innych gadżetów w internecie. Prekursorem wyjazdów w tamten rejon stali się piłkarze Manchesteru United, którzy na pierwsze azjatyckie tournee wybrali się w 1974 roku. Wtedy angielska prasa odebrała to jako pewien rodzaj dziwactwa. Dziś, każdy klub, który cieszy się nawet minimalną popularnością w tamtym rejonie, wynajmuje samolot i leci rozegrać kilka meczów np. z reprezentacją Malezji. Na stadiony, które wcześniej świeciły pustkami, przychodzą tłumy rozentuzjazmowanych kibiców. Nawet trener Arsene Wenger przed sezonem 2011/2012 niechętnie, ale zrezygnował z obozu w Austrii, aby drużyna Arsenalu Londyn mogła wyjechać w region azjatycki właśnie ze względów czysto marketingowych.

Kluby promują swoją ligę, a kasa z praw do transmisji jest proporcjonalna do ogromnego zainteresowania Premier League. Dekodery Sky'a rozchodzą się jak świeże bułeczki, a kluby tylko czekają na deszczyk pieniążków. Ponad 75% Azjatów przyznaje, że bardziej kibicuje swojej ukochanej drużynie z Premier League niż własnej reprezentacji. W Europie jest to nie do pomyślenia, tam jest codziennością. Obecnie obowiązujący kontrakt z tytułu praw telewizyjnych gwarantuje 1,4 mld funtów przy okresie trzech lat. Lwią część tej sumy to stacje azjatyckie. Najwięcej płaci się w Płd-Wsch Azji. Dla Chin przygotowano promocję jako nowego "klienta". Aż strach pomyśleć - co będzie, kiedy ten ogromny kraj na zabój zakocha się w futbolu. Na rynku w Państwie Środka liderem jest Manchester United i ogólnie Premier League. Ale kluby Serie A też idą w tym kierunku. Mecz o Superpuchar Włoch w latach 2009-2013 gości na Stadionie Olimpijskim w Pekinie.


Skoro już mamy opanowany rynek - ważne, żeby zatrudnić jakiegoś skośnookiego piłkarza. Gdyby jeszcze umiał grać w piłkę, w ogóle byłoby super. Trend na zatrudnianie piłkarzy z Azji rozpoczął się wraz z przyjściem Hidetoshiego Nakaty do włoskiej Perugii w 1998 roku. Japończyk przyszedł, bo szukano w nim wzmocnienia składu. Nagle na mecze Perugii zaczęło przychodzić po kilka tysięcy jego rodaków, a sam klub zaczął się cieszyć ogromnym zainteresowaniem w Japonii. Palmę pierwszeństwa postanowiła przejąć Roma, wykładając za Nakatę - uwaga - 29 mln dolarów. Niestety sam piłkarz zaczął być celebrytą i zakończył karierę już w wieku 29 lat. Z Japonii do Europy trafiają coraz to lepsi piłkarze, a to wręcz znakomita okazja do opanowania tamtejszego rynku. Na nim właśnie skupiła się Bundesliga, która posiada już oficjalną stronę w języku japońskim.

Ostatnio do Arsenalu Londyn trafił Park Chu-Young z Monaco. We Francji nie miał jakichś oszałamiających statystyk, ale mimo wszystko zdecydowano się. Arsenal stawał w tyle, jeśli chodzi o tamte regiony, więc postanowił nadrobić zaległości i znaleźć tam dla siebie jakieś miejsce. Cel - Korea Południowa.

Pionierem w ściąganiu azjatyckich piłkarzy jest Manchester United. Szukano jakiegoś Chińczyka, który posiadałby chociaż minimalne umiejętności gry w piłkę. W Dalian Shide wypłynął niejaki Dong Fangzhuo, który trafił na Old Trafford. Spędził tam cztery lata, stając się również bohaterem narodowym w swoim ogromnym kraju. Biedni Chińczycy myśleli pewnie, że ich rodak dotknął piłkarskiego nieba, bo jest tak dobry. Ostatecznie zaliczył tylko po malutkim epizodzie w Premier League i Lidze Mistrzów. Będąc brutalnym, muszę stwierdzić, że Dong Fangzhuo był tylko czymś w rodzaju maskotki, piłkarzem o bardzo wątpliwej klasie piłkarskiej. Nie poradził sobie nawet w Legii Warszawa. Dużo lepiej w Manchesterze United poradził sobie J.S. Park. Ściągnięty z PSV Eindhoven pomocnik zasłynął ze strzelania ważnych bramek. Nietuzinkowa szybkość, technika i strzał pozwalają okrzyknąć go najlepszym piłkarzem w historii Korei Południowej. Czerwone Diabły dostały w prezencie Jambo Jeta w klubowych barwach od koreańskich linii lotniczych. Koreańczyka w United zastąpił inny Azjata - dobrze nam znany Shinji Kagawa. Niestety, w barwach Czerwonych Diabłów jak na razie nie radzi sobie najlepiej.

Ogromnym problemem są strefy czasowe. Przesuwanie nawet hitowych meczów Primera Division czy Premier League na godzinę 12:45 jest kłopotliwe dla tubylców, ale szalenie wygodne dla kibiców ze Dalekiego Wschodu. Nie są to mecze bez znaczenia, a niekiedy nawet hity kolejki. W Anglii jeszcze nie jest to problem, ale we Włoszech czy w Hiszpanii w południe żar leje się z nieba. Podczas ostatniego mundialu mecze przeniesiono z godziny 18:00 na 16:00, bo zawsze lepiej w Chinach obejrzeć mecz o 22:00 niż o północy.

Czego ludzie nie zrobią dla pieniędzy? Ale nie powinniśmy grymasić, bo jest ich zdecydowanie więcej od nas - Europejczyków. Czy Europejczyk byłby w stanie wstać w środku tygodnia o godzinie 4:00, aby obejrzeć mecz Ligi Mistrzów?

Do Japonii powinna udać się drużyna Pogoni Szczecin. Mogłaby zagrać z kilkoma wioskami rybackimi... Albo lepiej nie, z uwagi na duże prawdopodobieństwo ośmieszenia.


                                                                                                               Kamil Rogólski

26 maja 2013

Najlepszy sezon w karierze Don Juppa


Człowiek związany z piłką nożną od pół wieku. Doprowadził Bayern Monachium do wygranej na najwyższym poziomie w lidze. Jupp, a właściwie Josef Heynckes zdecydował, że odejdzie ze stanowiska trenera bawarskiej drużyny w trakcie swojej najlepszej passy. Przed nim jeszcze tylko dwa mecze. I to właśnie te dwa mecze przesądzą o tym, czy Heynckes zapisze się na kartach historii Monachijskiego klubu jako ten, który zdobył z drużyną najważniejsze trofea w sezonie. 

Borussia Mönchengladbach to klub, z którym Jupp Heynckes jest niewątpliwie bardzo związany. To właśnie w Borussii Niemiec spędził najwięcej czasu jako profesjonalny piłkarz. W barwach drużyny z Mönchengladbach, Heynckes wygrał czterokrotnie mistrzostwo kraju, a w międzyczasie również puchar Niemiec i puchar UEFA. W 1974 i 1975 roku został ogłoszony królem strzelców z, kolejno, liczbą 30 i 27 goli na swoim koncie. Dla porównania, piłkarz Bayernu, swoim wyczynem z 1974 roku wyprzedził obecnego króla strzelców Bundesligi, Stefana Kießlinga, różnicą 5 bramek.

Jednak dużo większe wrażenie robi fakt, że Jupp Heynckes znajduje się obecnie na 3 miejscu w rankingu piłkarzy z największym dorobkiem bramkowym w lidze niemieckiej. Piłkarz strzelił 226 goli w 385 meczach, wyprzedzając tym samym takie gwiazdy niemieckiej piłki jak Manfred Burgsmuller czy Ulf Kirsten.

Zawodową karierę piłkarską Heynckes zakończył w 1978 roku. Niedługo po tym ukończył Niemiecki Uniwersytet Sportowy w Kolonii (Deutsche Sporthochschule Köln), uzyskując tym samym licencję trenerską. W wieku 34 lat, Heynckes zastąpił dotychczasowego trenera Borussi Mönchengladbach, Udo Latteka. Historia zatoczyła koło osiem lat później, gdy Jupp Heynckes znów "wygryzł" Latteka, tym razem z ławki trenerskiej Bayernu Monachium.

Największy błąd w mojej karierze.

Tymi słowami określił zwolnienie w 1991 roku Juppa Heynckesa z ławki trenerskiej menadżer Bayernu, Uli Hoeneß. W następnym sezonie kibice piłki nożnej nie mogli już śledzić poczynań Heynckesa na boiskach niemieckich w roli szkoleniowca.

Inna kultura, mentalność, tradycja, obyczaje i język - moje osobiste wyzwanie.

Przez następnych kilka, niezbyt owocnych dla trenera lat, Heynckes prowadził drużyny takie jak między innymi Athletic Bilbao, Tenerife czy Benfica. To właśnie dzięki swojej "hiszpańskiej przeszłości", trener dostał od niemieckich kibiców przydomek Don Jupp. Ale to nie jedyny pseudonim, który zyskał sobie Jupp Heynckes. Tym drugim, z którego Niemiec nie mógł być już tak dumny, był przydomek Osram. I o ile w języku polskim słowo brzmi dość wymownie, to w tym przypadku chodziło jednak o firmę produkującą żarówki... A wszystko za sprawą czerwonej twarzy trenera! Chociaż może lepsza byłaby wersja, w której trener emanuje energią jak... żarówka.

Wracając do kariery zawodowej Don Juppa. Największe sukcesy w czasie pobytu za granicą Heynckes odniósł z Realem Madryt. Królewscy mogli być wdzięczni swojemu trenerowi za to, że pomógł im odnieść zwycięstwo w Lidze Mistrzów po 32 latach przerwy. I niestety, na tym osiągnięciu sukcesy z drużyną z Madrytu skończyły się. A to, jak łatwo się domyślić, doprowadziło do rozwiązania kontraktu z niemieckim szkoleniowcem.

Jupp Heynckess powrócił do Borussii Mönchengladbach w 2006 roku. Po bardzo nieudanym sezonie, po którym drużyna z Gladbach wylądowała na 17. pozycji, chyba już mało kto wierzył, że wychowanek Źrebaków może odnieść w swojej karierze trenerskiej jeszcze jakieś znaczące sukcesy.

Trzeba znać życie klubu od wewnątrz, jego historię, poprzedników, czuć klimat.

Los płata figle, a Heynckes podpisał w 2011 roku ponownie kontrakt z Bayernem Monachium zastępując na stanowisku trenerskim Louisa van Gaala. Któż mógłby przypuszczać, że będą to najbardziej udane lata w karierze trenerskiej niemieckiego szkoleniowca? W sezonie 2011/2012 drużynie z Monachium zabrakło do sukcesu tylko, a może aż, szczęścia. Mimo znakomitych występów, drużyna finalnie nie potrafiła poradzić sobie z Borussią Dortmund zarówno z rozgrywkach ligowych jak i w Pucharze Niemiec. Niewiele (chociaż, mam wrażenie, że to i tak za dużo powiedziane) zabrakło do zdobycia przez Bawarczyków trofeum Ligi Mistrzów, gdy do wygranej Chelsea doprowadziły rzuty karne.

Te wszystkie zwycięstwa przeszły Heynckesowi koło nosa. I najwyraźniej zrobiły Niemcowi jeszcze większy apetyt na sukces. Szkoleniowiec dokonał kluczowych wzmocnień w drużynie z Bawarii. Chyba nie muszę już nawet wspominać co do tej pory osiągnął Bayern. A przecież apetyt rośnie w miarę jedzenia... Przed Bawarczykami jeszcze dwa możliwe trofea do zdobycia.

Nasza droga jeszcze się nie skończyła.

Jeszcze dwa możliwe trofea i ani jednego więcej... tak postanowił Jupp Heynckes. Ostatnim meczem w Bundeslidze dla Heynckesa było spotkanie z Mönchengladbach. I nie bez przyczyny powróciły wspomnienia, a i łza się w oku zakręciła. Trener zdecydował, że zakończy swoją przygodę w roli szkoleniowca niemieckiego klubu w swoim, osobiście uważam, najlepszym sezonie w karierze trenerskiej. 


Piękniej może być tylko wtedy, jak okażemy się najlepsi również w Champions League.

Żeby pozostawić po sobie jeszcze lepsze wspomnienia, a jednocześnie ustawić bardzo wysoko poprzeczkę dla Pep Guardioli, wystarczy wygrać dodatkowo zaledwie dwa ostatnie mecze. Wydawać by się mogło, że to bułka z masłem dla klubu, który w sezonie rozgromił praktycznie wszystkie drużyny i pobił prawie wszystkie możliwe rekordy. Czas pokaże, czy Jupp Heynckes skusi się na puchar Niemiec i trofeum Ligi Mistrzów*.



*tekst napisany przed finałem Ligi Mistrzów

25 maja 2013

Randka z Niemcami

Finał Champions League to od zawsze dla każdego kibica najważniejsze spotkanie roku. Dla mnie to jednak coś jeszcze ważniejszego. Kojarzy mi się on z pierwszą randką.
Motyle w brzuchu na kilka godzin przed „godziną zero”, ciarki na całym ciele, rozrywające podniecenie, tysiące myśli w głowie, ale także pewność, że będą to najpiękniejsze chwile w życiu.

I tak w kółko. Rok, w rok. Nie możesz myśleć o niczym innym.
Ten finał był jednym z najlepszych w ostatniej dekadzie. Wspaniałe akcje, piękne podania, walka o każdą piłkę i wreszcie bramki, których zabraknąć w takim meczu nie mogło.
To było jak spotkanie z fascynującą dziewczyną, od której nie można oderwać wzroku. Nie ważne co dzieje się wokół, patrzysz tylko w jeden punkt.
Niestety wszystko skończyło się za szybko. Miała być dogrywka, nawet karne, ale nadzieje rozwiał Robben. Holender człapał jak zwykle po boisku przez większość spotkania i nie dawał drużynie kompletnie nic. Aż nadeszła 89 minuta i gol. Gol, który pozwolił Bawarczykom na uniesienie ponad głowy upragnionego pucharu.

Z jednej strony łzy, smutek i złość na samych siebie. Z drugiej: niepochamowana radość i poczucie spełnienia. Borussia grała dobrze, zasługiwała na choćby dogrywkę, ale futbol zawsze płata figle. Tym razem ofiarą żartu padli także Polacy…

Piłkarze w żółto-czarnych trykotach mogli obejść się tylko smakiem i popatrzeć na trofeum marzeń zgłaszając się do Platiniego po nagrodę pocieszenia.
Nawet nie próbuję wyobrazić sobie co działo się w ich głowach gdy widzieli Philippa Lahma, a później całą drużynę największego wroga cieszącego się z przejścia do annałów historii.


Teraz jednak czas na powrót do domu i przygotowanie się do następnego, myślę, że równie udanego, sezonu jak ten obecny.

24 maja 2013

Podbramkowo Extra: Włochy - kibice i polityka

Nowożytny ruch kibiców na Półwyspie Apenińskim narodził się już w latach 60. dwudziestego wieku. Pierwsze zorganizowane grupy kibiców to legendarna “Fossa dei Leoni” (AC Milan, powstała w 1968 roku, obecnie grupa już nie istnieje) i “Boys S.A.N.” (Inter). Pierwszymi ekipami, które użyły określenia “ultra” były “Ultras Tito Cucchiaroni” (Sampdoria) i “Ultras Granata” (AC Torino).


Największy wpływ na rozwój ruchu kibicowskiego miała jednak grupa ,"Commando Ultra Curva Sud" (CUCS), kibicująca Romie. Kibice włoscy szybko przybrali miano ultras. Ich największym wyróżnikiem są oprawy podczas meczów, które przykuwają oczy. Pozytywnym aspektem jest imponujący doping dla zespołu i wielka widowiskowość. Jednak to fantastyczne wrażenie zanika, gdy położymy na drugiej szali minusy. „Ultra” oznacza „ponad wszystko” i tak właśnie tysiące ultrasów z całych Włoch postrzega swoje drużyny. „Czasem jedziemy do innego miasta, żeby narobić kłopotów. Ale to dlatego, że lubimy robić zadymy. Nie kryjemy tego. Lubimy to. Zależy nam na tym, bo chcemy walczyć, na tym właśnie polega bycie Ultrasem”. Ale filozofia Ultrasów nie ogranicza się tylko do walki i powiewania flagami. „Bycie Ultrasem to nie tylko niedzielna bijatyka na stadionie. To dużo więcej. Trzeba tam być codziennie, dla klubu. To także przyjaźń, pomaganie tym z nas, którzy mają problemy. To oglądanie wszystkich meczów naszej drużyny, w domu i na wyjeździe w każdą niedzielę – to wszystko razem tworzy z człowieka prawdziwego kibica”. Kolejnym elementem mentalności Ultrasów jest obrona własnego terytorium. We Florencji właśnie w tym celu zawiązała się specjalna grupa, Collettivo Fiorentina. Grupa powstała z oddanych kibiców Fiorentiny. Nie pozwalają, aby dyrygowali nimi kibice gości, gdy przyjeżdżają do Florencji.

Brigade Autonome Livornesi
Wygląd i forma włoskiej sceny kibicowskiej jest uwarunkowana przez zdarzenia polityczno-społeczne, do których dochodziło w tym kraju. Pierwszą rzeczą, na którą należy zwrócić uwagę, jest włoski regionalizm. Podziały regionalne mają we Włoszech długą tradycję. Przez tysiąc lat był to kraj podzielony na ponad sto miast-państw. Chociaż zjednoczenie Włoch odbyło się w latach ’50 i ’60 XIX wieku, podziały wciąż są wyraźnie widoczne. Ten element historii ma ogromny wpływ na włoską codzienność. Ponadto cały kraj jest podzielony politycznie już od końca Drugiej Wojny Światowej, od kiedy jedna część społeczeństwa popiera lewicę (włączając w to jej skrajną formę w postaci komunizmu), natomiast druga jest konserwatywna i prawicowa (również sięgającą skrajnych faszystowskich form). Podział ten wpłynął na sympatie kibiców w tym kraju i te antagonizmy mają swoje odzwierciedlenie na trybunach. Istnieje kilka prostych przykładów. Lewicowe miasto Bologna i kibice tego klubu przeciwstawiają się prawicowej Veronie. Mediolan jest podzielony na kibiców Milanu, będącego przedstawicielem lewicy i klasy robotniczej, oraz Interu, którego sympatycy należą do tzw. klasy średniej. Oczywiście podziały te nie są sztywne, pokazując jedynie pewne tendencje. Jednak istnieją miasta i kibice, których poglądy są skrajne i raczej nie ulegną zmianie – są to lewicowe Livorno z ultrakomunistyczną grupą „Brigade Autonome Livornesi” oraz ultraprawicowe rzymskie Lazio i ich fanatycy z grupy „Irriducibili”, posiadający miano kibiców-faszystów, gdyż odwołują się do tradycji Benito Mussoliniego, wywieszając celtyckie krzyże, swastyki i orły faszystowskie.

Tak się bawią w Livorno
Największą lewicową grupą jest wspomniana ekipa z Livorno. Na meczach ich klubu często wywieszano flagi Związku Radzieckiego, opisane cyrylicą, flagi z wizerunkami Che Guevary czy nawet Józefa Stalina. Na trybunach organizowano oprawy w północnokoreańskim stylu, a przed rozpoczęciem meczu, zamiast klubowego hymnu, można było usłyszeć hymn Związku Radzieckiego i Międzynarodówkę.

Natomiast najbardziej skrajną prawicową grupą są zwolennicy rzymskiego Lazio, nazywani Irridicibili, co oznacza „niezłomni”, „nieugięci”. Grupa powstała w 1987 roku, liczy ponad 6000 członków i ma reputację skrajnie prawicowej. Na jej trybunach często widuje się symbole faszystowskie.
Paolo di Canio pozdrawia kibiców Lazio
W 2005 roku piłkarz Paolo Di Canio, były Ultras Lazio, jedna z legendarnych postaci klubu, został uwieczniony na zdjęciu, gdy witał kibiców rzymskim pozdrowieniem. Faszystowski gest wstrząsnął całym piłkarskim światem. Jednak wnuczka Benito Mussoliniego, Alessandra Mussolini przyznała, że sprawił jej ogromną radość i pogratulowała odwagi w wyrażaniu poglądów. Irriducibili należą do najsłynniejszych na świecie grup Ultrasów, ponieważ są najbardziej kontrowersyjni, i to nie tylko z powodów politycznych.

Trybuna ultrasów Lazio

Stali się marką, handlują własnymi gadżetami, które sprzedają się lepiej, niż te sprzedawane przez sam klub. Wzbudziło to niechęć innych grup Ultrasów, które uważają to za zdradę przekonań. Bocia, Curva Nord: „Teraz powstaje mnóstwo grup kibiców, które przede wszystkim chcą sprzedać 400 szalików. Nie tak powinno być. Przede wszystkim trzeba bronić swoich barw”. Przywódca Irriducibili, Fabrizio Toffolo, został oskarżony o zastraszanie i próbę wymuszenia po tym, jak prezes Lazio anulował przywileje Irriducibili – 1000 karnetów i pieniądze za oprawy choreograficzne. Irriducibili to prawdziwa machina biznesowa – mają nawet swoją stację radiową. Nazywa się Głos północnej trybuny i nadaje w całym mieście. Od czasu aresztowań, Irriducibili prowadzili milczący protest na stadionie. Tego rodzaju demonstracja siły nie jest niczym nadzwyczajnym dla Ultrasów Lazio. Milczący protest oznacza brak śpiewów i skandowania na trybunie. Jednak derby Rzymu są tak ważnym momentem, że protest zostaje przerwany.


Commando Ultra Curva Sud 

Podczas derbów, Lazio rywalizuje z AS Roma. Ultrasi Romy nazywają się The Boys. Powstali w 1972 roku, co czyni ich najstarszą grupą kibiców Romy. Podobnie jak Ultrasi Lazio, są prawicowcami. Ich miejsce znajduje się w środku trybun Romy. Tylko im wolno tam przebywać. „Derby są wyjątkowe. Zawsze istnieje dążenie do podkreślenia swojej władzy na tym terenie. Biorąc pod uwagę, że wszyscy jesteśmy ludźmi ulicy,


prowadzi to nieuchronnie do rękoczynów”. Ultrasi uważają, że ucieleśniają prawdziwego ducha włoskiego futbolu i dają tej grze coś szczególnego. Widać to w Rzymie, gdzie dzięki Ultrasom i rywalizacji na murawie towarzyszy wielka, widowiskowa oprawa, którą może podziwiać cały świat. Rzym jest stolicą futbolowych namiętności, a jego dwie wielkie drużyny od lat zawzięcie ze sobą rywalizują. Roma tradycyjnie jest klubem wielkomiejskiej klasy robotniczej. Ostoją Lazio są bardziej zamożne przedmieścia, zamieszkałe przez klasę średnią. Od dziesięcioleci Ultrasi obu drużyn ścierają się w okolicach Stadio Olimpico, który jest ich wspólnym stadionem. W samym XXI wieku doszło do kilku niebezpiecznych incydentów. W 2003 przed spotkaniem z angielskim Liverpoolem nożem dźgnięto dziewięć osób. Dwa lata później, podczas derbów z Lazio zostało rannych 40 osób. Derby z 2004 roku były szczególne. Zaczęło się od plotki, która mówiła o tym, że kibic Romy został przejechany przez policję. Ultrasi Romy wyszli na płytę boiska, a o ofierze dowiedział się Francesco Totti, kapitan ich drużyny. Próbował negocjować z chuliganami, aby pozwolili dokończyć spotkanie. Jednak nie był wystarczająco przekonywający. Zarówno Ultrasi Romy, jak i Lazio, chcieli przerwania meczu. Tak też się stało. Zamieszki trwały do późna w nocy.W roku następnym piłkarze Romy musieli grać kilka meczów u siebie bez publiczności. Powodem był wybryk kibola, który dotkliwie ranił w głowę sędziego rzuconym ostrym przedmiotem. Sędzia ten, wobec późniejszych gróźb, zakończył karierę.


Ekipą ultras, mającą szczególnie złą sławę, jest grupa Drughi, popierająca turyński Juventus. Swoją nazwę wzięli od brutalnego gangu Drugów z kultowego, brytyjskiego filmu „Mechaniczna pomarańcza”. Drughowie nie kryją nienawiści do Anglików, z powodu jednego z najczarniejszych dni w historii piłki nożnej. Tragedia na stadionie Heysel była jedną z najgorszych związanych z futbolem. W 1985 roku, podczas meczu o Puchar Europy pomiędzy Juventusem Turyn a FC Liverpool, zginęło 39 osób, w tym 32 kibiców Juventusu. Kibice Liverpoolu zachowywali się agresywnie. Uciekająca przed nimi policja belgijska nie była w stanie ich powstrzymać. Obie grupy kibiców znalazły się po jednej stronie stadionu, oddzielone od siebie tylko siatką. W powietrzu zaczęły latać różne rzeczy, aż w końcu grupa fanów Liverpoolu wdarła się do sektora Juventusu. Belgijska policja była poza stadionem, ponieważ władze uznały, że na 15 minut przed rozpoczęciem meczu incydenty mogą zdarzyć się tylko na zewnątrz. Większość nieuzbrojonych kibiców Juventusu rzuciła się do panicznej ucieczki. Runęła betonowa ściana i zginęli ludzie. Gdy policja wróciła, było już za późno, fani już nie żyli. Obecny na meczu przedstawiciel UEFA obarczył kibiców Liverpoolu winą za tragedię. Ale to oni, jeszcze przed meczem, krytykowali zły przydział trybun. Trudno w to uwierzyć, ale nigdy nie przeprowadzono oficjalnego śledztwa w sprawie przyczyn tragedii. Angielskie kluby wykluczono na 5 lat z europejskich rozgrywek, a Ultrasi Juventusu nigdy nie zapomną tego, co się stało. W 2005 roku, 20 lat po tragedii, Juventus zmierzył się z Liverpoolem w Lidze Mistrzów. Drużyny spotkały się po raz pierwszy od czasu Heysel i Ultrasi Juve pragnęli rewanżu. Policja musiała ciężko pracować, aby utrzymać Drughów od kibiców Liverpoolu. Chociaż minęło ponad 20 lat, kibice Juventusu nadal żywią głęboką urazę z powodu wydarzeń z tamtego dnia. To w ich następstwie powstali Drughowie. W czasach Heysel nazywano ich po prostu czarno-białymi kibicami. Dopiero po tragedii nazwali się Drughami.

Dramat na Heysel
Drughowie szczycą się swoją złą sławą we Włoszech. Rywale nienawidzą zarówno Drughów, jak i Juventusu. Nastroje antyjuventusowe wzmogły się latem 2006 roku, gdy klub został obarczony winą za aferę calciopoli, która wstrząsnęła włoską piłką. Juventus był jednym z czterech klubów, które ostatecznie uznano za winne kupowania meczów. Został zdegradowany do Serie B i pozbawiony tytułów mistrzowskich wywalczonych w 2005 i 2006 roku. Drughi na temat gry w Serie B: „Nasi wrogowie oczywiście się zmienili, ale nie do końca. W Serie B spotkaliśmy paru starych wrogów. Gdziekolwiek jedziemy, spotykamy się z nienawiścią. Ale są miejsca mniej i bardziej wrogie. Najbardziej wrogie wobec nas są Genua i Neapol”. Dzięki degradacji, po raz pierwszy od dziesięciu lat zagrali w Genui. Turyn i Genua tradycyjnie są rywalami, więc wszyscy spodziewali się wybuchowego meczu. „Kibice Genui to gówno, a policja nawet większe”. Z powodu reputacji Drughów, na meczach wyjazdowych towarzyszy im eskorta policyjna. Podczas samego meczu, kibice Genui zasypali ich gradem obelg na temat uczestnictwa Juventusu w aferze korupcyjnej. Trybuna Genui pokryła się obraźliwymi transparentami, a stadion wypełnił ogłuszający ryk – „złodzieje”. „Zrobiliśmy tam zadymę, wszystko porozwalaliśmy. Mamy ich gdzieś. Ci z Genui nawiali, tylko policja została. Roznieśliśmy ich”. Zapytani o Heysel odpowiedzą: „Tak, (obwiniamy) wszystkich Anglików. Nienawidzimy wszystkich Anglików. Od A do Z, od lewa do prawa”. Mimo upływu czasu, Drughowie nie zapomnieli i z pewnością nie wybaczyli. Wątpliwe, by mogło się to kiedykolwiek zmienić.

Ultrasi Atalanty
Bergamo jest ojczyzną klubu piłkarskiego Atalanta. Nie jest to, jak Juventus, klub znany na całym świecie. Za to ich Ultrasi, Curva Nord, mają złą reputację. Pasuje im nawet słaba pozycja ich klubu. Są przywiązani zarówno do drużyny, jak i swojego miasta. Ich lider, Bocia, jest znaną postacią w świecie Ultrasów: „Rzym, Turyn, Florencja – nas nie obchodzi, kto jest największy. Zawsze będziemy ścigać. Nawet, gdy do nas nie przyjadą, nienawidzimy ich wszystkich. Zamiłowanie do bijatyki nie wynika ze skłonności przestępczych. To namiętność.
Wynika z mojego pragnienia walki, jest moim narkotykiem. Z potrzeby pokazania innym Ultrasom, że nie będą mogli dumnie przechadzać się po moim mieście”. Curva Nord uważają się za wielką rodzinę, a ich spotkania mają zwykle charakter przyjęć. „Ultrasi spajają całe miasto. Naszym zadaniem jest promowanie prawdziwych wartości tego sportu”. Jak jednak godzą to budowanie wspólnoty z przemocą tkwiącą w naturze Ultrasów? „Ludzie mogą uważać to za złe, mają do tego pełne prawo.
Bocia z Bergamo
Ale my wiemy, że ostatecznym celem jest walka. To najpiękniejsza rzecz, jaką możemy zrobić i jedyna, jaka naprawdę raduje nasze serca. Zawsze”. Curva Nord wierzą, że włoski futbol został skorumpowany przez bogatsze kluby z wielkich miast. Wiarę tę wzmocniła afera Calciopoli z 2006 roku. „Piłka nożna nie jest już prawdziwym sportem, bo została sprzedana przez tyle osób. Osób, które zrobiły wszystko, co w ich mocy, aby znalazła się w jak najgorszym świetle”. Ultrasi stali się strażnikami moralności. Sytuacja w futbolu pozwoliła im usprawiedliwić swoje działania. „Obecny świat piłki nożnej jest odrażający. Są jednak wciąż tacy ludzie, jak my, którzy kultywują prawdziwe wartości”.

Dida raniony racą
W ciągu ostatnich lat przez Włochy przetoczyła się fala brutalnej przemocy. Doszło do tego, że oprócz służb porządkowych i policji, na trybunach potrzebna była asysta straży pożarnej. W 2005 roku, podczas meczu Ligi Mistrzów i jednocześnie derby Mediolanu, pomiędzy Interem Mediolan, a AC Milan, doszło do chuligańskich ekscesów. Fanatycy Interu, niezadowoleni z niekorzystnej decyzji sędziego, obrzucili pole karne Milanu płonącymi racami. Bramkarz Rossoneri został zraniony, a straż pożarna musiała gasić ogień. Kiedy wznowiono mecz, sytuacja natychmiast się powtórzyła i spotkanie zakończono, przyznając Milanowi walkower. Chuligani pokazali, że z nikim nie muszą się liczyć, a jedynym argumentem jest przemoc. W 2006 roku kibice Interu posunęli się jeszcze dalej. Potrafili czekać na piłkarzy na lotnisku, aby dokonać swoistego linczu, wyrażając swoje niezadowolenie z postawy drużyny. Wokół wsiadających do samochodów piłkarzy wybuchły petardy, doszło do rękoczynów. Cristiano Zanetti został raniony w szyję. „To był pokaz barbarzyństwa, nietolerancji i bezmyślności napędzany specyficzną histerią otaczającą futbol. Potrzebujemy rewolucji kulturalnej, by nauczyć się przegrywać z godnością. Podejrzewam, że potrzeba na to zmiany pokoleniowej” – tak skomentował te wydarzenia prezes FIGC.
 

We Włoszech możemy zauważyć tendencję do konsolidacji chuliganów przeciwko wspólnemu wrogowi – policji. Integrować potrafią się nawet wrogie ekipy: odpowiednie pakty zawarli kibice AC Milan i Interu, ultrasi Lazio i AS Roma. W roku
Żałoba w formie ultras po zabójstwie Gabriele Sandriego
2005, na przestrzeni kilku dni podczas rozgrywek piłkarskich raniono około stu policjantów chroniących stadiony. Mimo szczegółowej kontroli przed wejściem na stadion, chuligani potrafią przemycić niebezpieczne przedmioty. Za broń służą im przedmioty codziennego użytku. Są to monety, zapalniczki, akumulatory telefonów komórkowych. Rok 2007 był przełomowy. Podczas lutowego meczu derbowego pomiędzy dwiema sycylijskimi drużynami, Palermo i Catanią, wybuchły zamieszki. W 58. minucie mecz został przerwany. Bijatyka przeniosła się poza stadion. Śmierć poniósł 38-letni policjant, Filippo Raciti. Ostateczny bilans to 124 rannych kibiców i 26 policjantów. Kolejna tragedia miała miejsce w listopadzie, na jednym z parkingów przy autostradzie A1. Kibice Lazio jadący do Mediolanu na mecz z Interem spotkali fanów Juventusu jadących na mecz z AC Parma i wywołali bójkę. W zajście włączyła się policja, a jeden z funkcjonariuszy przez przypadek postrzelił śmiertelnie fana Lazio, 26-letniego Gabriele Sandriego. Wydarzenie to wywołało kilkugodzinne zamieszki w Rzymie i innych włoskich miastach.


Włoski nacjonalizm obserwowany na stadionach i wśród kibiców ma formę, której chuligaństwo w wielu krajach nie posiądzie. We Włoszech campanilismo, czyli lokalny patriotyzmem, jest wykorzystywany dla własnych interesów przez politycznych ekstremistów. Pośród kiboli znajdują idealny materiał do sformowania bojówek. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Włoch zwracało uwagę na ludzi, którzy nie mają wiele wspólnego z futbolem, ale wchodzących między kibiców i wykorzystujących siłę i przemoc jako instrumenty do walki politycznej. Policja szacuje, ze dziesięć procent spośród 60 tysięcy włoskich kiboli łączą związki finansowe z lewicą lub prawicą. Nie można się temu dziwić – sam Silvio Berlusconi rozpędził swoją polityczną karierę dzięki piłce nożnej.

Maciek Szafrański

Źródła:
Callam C., Riley D., Football Hooligans International, Zig Zag Productions 2000.
T. Sahaj, Fani futbolowi. Historyczno-społeczne studium zjawiska kibicowania, Poznań 2007
R. Stec, Bandyci są ok., www.gazeta.pl, 22 września 2004.
Di Canio pozdrawia kibiców w faszystowski sposób, www.gazeta.pl, 9 stycznia 2005.
Petardami w piłkarzy Interu, „Gazeta Wyborcza”, dodatek „Sport”, 10 kwietnia 2006.
http://kibole.wiaralecha.pl/raport-z-europy/151-woska-scena-kibicowska.html
http://www.wiadomosci24.pl/artykul/pilkarskie_rozgrywki_we_wloszech_zawieszone_18309.html
http://www.tvn24.pl/sport,4/zarzut-zabojstwa-dla-wloskiego-policjanta,40437.html

22 maja 2013

W drodze na Wembley: chichot losu i ofensywne zapędy


Już niebawem Nicola Rizzoli gwizdkiem rozpocznie niemiecką batalię o triumf w Europie. Przekonamy się czy wicemistrz Bundesligi sprosta drużynie, która w lidze nie zostawiła im żadnych złudzeń. W dzisiejszym tekście skupię się na pojedynkach obu finalistów z polskimi drużynami. W przeszłości oba zespoły mierzyły się z polskimi klubami sześciokrotnie, grając o punkty. Oprócz tego, rozegrały jeszcze mecze towarzyskie.



Borussia Dortmund

Piłkarze Borussii zagrali dwa mecze o punkty z Widzewem Łódź w sezonie 1996/1997. Była to, jak do tej pory, ostatnia edycja Ligi Mistrzów, w której mogliśmy cieszyć się z polskiego klubu w tych elitarnych rozgrywkach. Nikt nie spodziewał się również tego, że Widzew trafił w fazie grupowej na przyszłego triumfatora całych rozgrywek.(patrz tutaj) Pierwszy mecz odbył się 11 września 1996 roku w Dortmundzie, gdzie wygrali gospodarze, 2:1. W składzie BVB znalazł się m.in. Matthias Sammer - obecnie dyrektor sportowy Bayernu Monachium. Dwa gole dla Niemców zdobył Herrlich, a honorową bramkę dla Widzewa strzelił Marek Citko. Drużyna, której trenerem wówczas był Franciszek Smuda, zdecydowanie lepiej poradziła sobie w Łodzi, gdzie rozbieżność pomiędzy obiema drużynami nie była aż tak bardzo widoczna jak w pierwszym spotkaniu na Westfalenstadion. W Polsce padł remis 2:2, a bohaterem spotkania został Jacek Dembiński - strzelec obu goli dla Widzewa Łódź. Wygrana była blisko, ale podczas akcji, po której Niemcy strzelili bramkę, sędzia powinien odgwizdać faul jednego z zawodników Dortmundu. Dla BVB bramki zdobywali Lambert i Kohler. Borussia Dortmund w całej zwycięskiej edycji nie wygrała tylko jednego meczu na wyjeździe, właśnie meczu w Polsce. Na uwagę zasługuje fakt, iż piłkarzom Widzewa Łódź zabroniono wymieniać się z rywalem koszulkami po meczu, gdyż pilnowano, aby nie marnować strojów. Borussia zagrała jeszcze trzy mecze z polskimi klubem, ale już tylko towarzyskie. Pierwsze towarzyskie spotkanie odbyło się 29 maja 2011 roku w Poznaniu, gdzie ekipa BVB grała z gospodarzami. Przy transferze Roberta Lewandowskiego ustalono, że Niemcy przyjadą rozegrać mecz towarzyski. Stadion wypełnił się niemal  do ostatniego miejsca, padł bezbramkowy remis Następne spotkanie, o którym warto wspomnieć - BVB - Polonia Warszawa. W austriackim Altach, 16 lipca 2011 roku polska drużyna wygrała 2:1. Ostatni mecz pomiędzy Borussia Dortmund i polską drużyną odbył się niedawno - 29 lipca 2012 roku. Niemcy wygrali 1:0 po golu Roberta Lewandowskiego, czyli piłkarza, któremu przed laty nie dano szansy, kosztem kilku obcokrajowców, którzy kompletnie się nie sprawdzili. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że Lewandowski strzelił bramkę po kompromitującym kiksie Marko Sulera - kolejnego zagranicznego nabytku Legii.. Borussia w przerwie zmieniła całą jedenastkę. Legia bała się, że przegra ten mecz bardzo wysoko, co przyznał na pomeczowej konferencji Jan Urban - trener stołecznego klubu.








Bayern Monachium

Bawarczycy rozegrali w sumie cztery mecze z polskimi klubami o punkty i wszystkie wygrali.  W meczu z Legią ustanowili klubowy rekord - siedem goli w meczu wyjazdowym w europejskich pucharach. Niemcy za każdym razem pokazywali nam nasze miejsce w szeregu. Premierowy mecz Bayernu z polskim klubem przypadł Górnikowi Zabrze. Mecz odbył się w ramach I rundy Pucharu Europy, 2 października 1985 roku. Górnik wtedy dysponował ogromną siłą w ofensywie. Trener zabrzan - Hubert Kostka - rzucił nawet, że jego zespół pokona dumny Bayern Monachium. W pierwszym meczu mimo dużej przewagi Niemców - Bayern wygrał to spotkanie tylko 2:1. W rewanżu tylko potwierdzili klasę, pokonując Górnika Zabrze 4:1. Następną okazję przyjazdu do Polski, Bayern miał 2 września 1998 roku. Monachijczycy trafili na Legię Warszawa w I rundzie Pucharu UEFA. W pierwszym meczu drużyna Andrzeja Strejlaua przegrała 1:3, co mimo wszystko dawało jakieś nadzieje na awans. Pan Strejlau zdecydował się na skrajnie ofensywny wariant, ale to nie przyniosło skutku. Padł wynik 7:3 dla Bayernu, a Niemcy wspominają mecz w Warszawie do dziś. Legię potraktowano z przymrużeniem oka - mógłbym grać z Legią co tydzień, bo nikt z nami wcześniej nie grał tak ofensywnie - stwierdził po meczu  Jürgen Wegmann - strzelec dwóch bramek dla Bayernu. Monachijczycy przyjechali jeszcze do Warszawy w 2005 roku na mecz towarzyski. 8 sierpnia na stadionie Legii goście wygrali 3:1. Drużyna z Monachium zagrała w mocno rezerwowym składzie. Ówczesny mistrz Niemiec potraktował mecz bardzo ulgowo, co nie przeszkodziło w łatwiej wygranej 3:1.  


Już w sobotę wielki finał Ligi Mistrzów. Zapraszam na ostatni odcinek serii "W drodze na Wembley, w której napiszę o obecnych piłkarzach obu klubów. Obiecuję, że teraz skupię się tylko na teraźniejszości.

                                          Kamil Rogólski

21 maja 2013

Najgorszy moment w kalendarzu kibica

Każdego roku nadchodzi taki moment, w którym każdy fanatyk piłki nożnej umiera. To zakończenie sezonu. Na szczęście później rodzi się na nowo, ale trzeba trochę poczekać. Napiszę to z własnej perspektywy - człowieka, który kocha Premier League w całej okazałości. Co ja będę robił weekendami przez te trzy miesiące? To najgorszy moment w moim kalendarzu. Dochodzi przecież jeszcze sesja... Ale nie o tym. Będzie krótko.


W każdy weekend siadałem wygodnie przed komputerem, oglądając mecz po meczu.
- Wziąłbyś się za jakąś robotę
- Mamo, leci Premier League
- Ty i te Twoje mecze (to przypadek, kiedy jestem w weekend w domu rodzinnym)

Jeżeli już musiałem coś wykonać, to szybciutko, w przerwie między spotkaniami. Chodzi tu głównie o sobotę. W niedzielę jechałem do Szczecina z rana... żeby zdążyć na Premier League.
Jeśli natomiast spędzałem sobotę i niedzielę w moim ukochanym studenckim mieście, to po prostu szedłem do kuchni i siedziałem tam pół dnia, gapiąc się w monitor. Trzy mecze dziennie = 6 godzin. Zależy jeszcze jaki tydzień. W każdym razie oglądałem tyle, ile tylko się dało (chodzi o to, by się nie pokrywały, wówczas wybierałem subiektywnie najciekawszą parę). Tak właściwie wygląda weekend prawdziwego fanatyka jakiejkolwiek ligi europejskiej. U mnie tylko liga angielska. Przez ostatnie lata stałem się ograniczony. Wymienię rezerwowych obrońców Norwich City, a nie znam napastników Interu. Kibicujesz Milanowi? Interowi? Juventusovi? Robisz tak samo jak ja, ale z Serie A. Kibicujesz Realowi? Barcelonie? Robisz tak samo jak ja, ale z Primera Division. Kibicujesz Bayernowi? Schalke? Borussii? Robisz tak samo jak ja, ale z Bundesligą.

Moja miłość do ligi angielskiej jest ogromna - stwierdzam więc, że tam w każdej kolejce są jakieś hity. Chociaż nawet mecz Queens Park Rangers z Reading oglądałem z zaciekawieniem (serio). Ale nie będę tutaj opowiadał o miłości mojego życia, skupię się na frustracji - za robotę mam się brać? Ja lubię mecze. Moje życie na trzy miesiące traci sens. Znowu. Już to przecież przerabiałem. Oczekuję pierwszej kolejki następnego sezonu, właściwie od momentu zakończenia ostatniej kolejki bieżących rozgrywek,  a po obejrzeniu tego wideo zapragnąłem tego jeszcze mocniej.

I co my teraz biedni poczniemy? Wprawdzie została jeszcze najsłodsza wisienka, zwieńczenie piłkarskiego sezonu - finał Ligi Mistrzów, to oczywiście na osłodę. Potem zapanuje pustka. No chyba, że Ekstraklasa. Ale mówimy o poważnych ligach. Lubię siedzieć na dupie i oglądać Premier League. Może i jestem nierobem. Trudno. Sprawia mi to przyjemność. Teraz będę musiał zająć się czymś innym, nie daj Boże jakąś robotą. Jak wypełnić posezonową pustkę? Może będę pisał więcej tekstów.. Ale zaraz, zaraz, o czym? Co mi polecacie na weekend? Jakieś pomysły? Chętnie wysłucham. Powtarzam fakt - jestem nierobem. Weźcie to pod uwagę.

20 maja 2013

Sen o artyzmie

Puchary, mistrzostwa, sława, czerwone dywany i wreszcie wielkie pieniądze. Który klub nie chciałby tego wszystkiego? Oczywiście każdy dałby się pokroić żeby tylko przez chwilę posmakować stali wspaniałego trofeum i poczuć zapach świeżej gotówki, ale nie każdy ma takie szczęście (?) jak AS Monaco. Ci bowiem schwytali Pana Boga za nogi i zwrócili na siebie uwagę kogoś, kto powoli spełnia marzenia czerwono-białych.

Tym, bez którego nawet marzenie o takiej sytuacja nie byłyby możliwe jest rosyjski oligarcha, Dmitryj Rybołowlew. „Król nawozów”, bo tak jest nazywany, dorobił się kroci na kompanii chemicznej, która pozwoliła mu wskoczyć na 93. miejsce w rankingu najbogatszych ludzi świata Forbesa.

Jak to się mówi: pieniądze nie śmierdzą ;)

Właściciel AS Monaco jest pewien, że w ciągu 3-4 sezonów jego drużyna stanie się, nie tylko, potentatem piłkarskim we Francji, ale także rekinem futbolu na arenie międzynarodowej.

Rybołowlew uwielbia Włochy. Dlatego nie tylko posiada willę, samochody i samolot w tym pięknym kraju, ale także zatrudnia trenerów tylko z Półwyspu Apenińskiego.
Obecnie szkoleniowcem ASM jest doświadczony Claudio Ranieri, któremu wystarczyło niespełna 12 miesięcy na uzyskanie promocji do najwyższej klasy rozgrywkowej we Francji.
Ale… Jak to bywa w zespołach zarządzanych przez multimiliarderów, tutaj wszystko szybko się nudzi. Coraz częściej słychać o tym, że także Ranieri znudził się Rosjanowi i na jego miejsce, od czasu zwolnienia z Manchesteru City, przymierzany jest doświadczony w zarządzaniu petrodolarami, Roberto Mancini.

Tym co przyciąga na Lazurowe Wybrzeże wcale nie jest chęć zdobycia kolejnych trofeów i walka o najwyższe cele, ale oczywiście pieniądze. W końcu Monako to raj podatkowy…
Piłkarze są tu bowiem całkowicie zwolnieni z wpłaty daniny na rzecz państwa, co przy 75 procentowym podatku dla najbogatszych we Francji jest niewyobrażalną przepaścią.

Ofensywa transferowa biało-czerwonych jeszcze się nie zaczęła, a francuskie kluby już mają dość rozpieszczonego sąsiada, grożąc bojkotem ligi spowodowanym „niesprawiedliwą konkurencją”.

Monaco zapewne zacznie kolejną kampanię Ligue 1 z „wysokiego C” i zostanie okrzyknięte czarnym koniem sezonu, ale mam niemałe wątpliwości, czy utrzyma formę do końca i wskoczy na stałe do czołówki jak zasilane szejkowymi dolarami, PSG.


W sprawieniu niespodzianki pomogą z pewnością nowo sprowadzone gwiazdy. Rybołowlew planuje wielkie zakupy i zrobi wszystko by jego ekipa stała się, tak jak zapowiadał, jednym z największych zespołów świata.
Najbardziej elektryzującym transferem Monaco są z pewnością przenosiny na Lazurowe Wybrzeże Radamela Falcao, który przymierzany był do Chelsea Londyn.
Kolumbijczyk uszczupli portfel właściciela klubu o 60 milionów euro, bo tyle właśnie wynosi klauzula odstępnego zapisana w jego kontrakcie. A do tego dojdzie jeszcze 10 milionów za każdy rok spędzony przy Stade Louis II.
Wszystkich dziwi ten krok, bo niewątpliwie jest to krok w tył, ale ja uważam, że Falcao nie poleciał tylko na pieniądze. Radamel bardzo chciałby zasilić szeregi Realu Madryt, a teraz jest to niemożliwe przez pewien (niepotwierdzone) kruczek w kontrakcie, który nie pozwalałby mu na odejście do rywala zza miedzy.
Utalentowany Kolumbijczyk straci sezon, ale troszeczkę sobie dorobi i za rok przejdzie do wymarzonej drużyny.
Trzeba powiedzieć, że ładnie wymyślone ;)

Oczywiście właściciel czerwono-białych nie poprzestanie na jednym spektakularnym transferze. W jego kajecie zapisani są między innymi: Victor Valdes, Carlos Tevez, Andy Carroll, Isco, Joao Moutinho, Jeremy Menez, czy Mamadou Sakho, piłkarz największego finansowego rywala AS Monaco na francuskiej scenie, PSG.

Wszystko to wygląda jak sen rosyjskiego multimiliardera, ale czy Dmitryj Rybołowlew śni na jawie i sprowadzi Ligę Mistrzów na Stade Louis II? O tym przekonamy się za zapowiedziane 4 lata.

19 maja 2013

Titanic Ekstraklasa - czyli uroki polskiej ligi

  Jeśli zastanowimy się nad tym, w czym polska liga jest najlepsza, to od razu przychodzi mi na myśl jedno słowo: długi. W T-Mobile Ekstraklasie nie ma na tę chwilę chyba ani jednego klubu, który nie miałby choć minimalnego problemu finansowego. Na czele tych najbardziej ugruntowanych marek stoi Zagłębie Lubin, które wspierane jest przez potężne i państwowe KGHM. Od tej strony dobrze zarządzany jest także Lech Poznań, który bardziej pilnuje swoich funduszy, niż utalentowanych piłkarzy. Ale nawet te kluby nie umywają się od organizacji Viktorii Pilzno - czeskiego klubu, który brylował w tym sezonie w Lidze Europy. Jaka jest więc różnica pomiędzy tym zespołem, a "potęgami" z naszej ligi? Wszystko z powodu największego grzechu, jakiego dopuszczają się kluby T-Mobile Ekstraklasy. Grzechu, który niestety w tej lidze stał się trendem i którego bardzo ciężko będzie można się pozbyć. A mianowicie? Koszmarne przepłacanie piłkarzy.

    Zagraniczny, znaczy lepszy

     Największym skażeniem w polskim futbolu jest niewątpliwie pogląd na zagranicznych piłkarzy i olewanie  krajowego podwórka. Wśród siedmiu najlepiej opłacanych zawodników w tym sezonie, tylko dwóch nich jest Polakami. Z czego to się bierze? Tutaj od razu wychodzi jak rozbudowany jest w Polsce scouting - a właściwie - jak w ogóle go nie ma. Problemem większości klubów jest to, że nie sprawdzają faktycznego stanu umiejętności danego piłkarza. Wystarczy, że do danego klubu przyjedzie menadżer z ciekawym CV podopiecznego i w ciągu tygodnia ustalane są warunki kontraktu. Nie ma mowy o żadnych testach - bo przecież "ceniony" gracz nie zgodzi się na takie poniżenie jego godności. Prezesom klubów pozostaje więc tylko oglądanie płyt DVD stworzonych przez menadżera zawodnika i liczenie na to, że sprawdzi się w naszej lidze. I tak oto dochodzi do wielu kuriozalnych transferów, które od kilku lat psują naszą ligę. Doskonałym przykładem, jest podpisanie kontraktu z Kew Jaliensem przez Wisłę Kraków. Początkowo wydawało się, że zawodnik będzie gwiazdą ligi. CV miał przecież jak na naszą Ekstraklasę imponujące. Występ na Mistrzostwach Świata w reprezentacji Holandii w 2006 roku, mistrzostwo Eredevise i półfinał pucharu UEFA z zespołem AZ Alkmaar. Jaliens praktycznie od razu dostał wysoki kontrakt, dzięki któremu miesięcznie inkasował 130 tysięcy złotych miesięcznie. Co się okazało? Piłkarz zamiast strzec defensywy "Białej Gwiazdy" potrafił wyłącznie kopać się po własnym czole i wystarczyło kilka meczów, by przekonać się ile faktycznie wart jest Holender. Ale na zmianę kontraktu było już za późno. 

Najlepiej zarabiający piłkarz w Polsce // legia.com
    Innym przykładem, choć z nieco innej beczki - jest Daniel Ljuboja. W poprzednim sezonie słynny piłkarz otrzymał kontrakt w wysokości pół miliona euro rocznie, co od razu dało mu miano najlepiej zarabiającego piłkarza w Polsce. W tym roku 35-letni serb zgodził się na obniżenie warunków kontraktu, ale mimo, że zarabia 450 tys. euro brutto, to nadal dostaje horrendalne premie - za jednego gola Ljuboja bierze... 8 tys. euro! To ponad trzy razy więcej, ile zarabiają młode gwiazdy ligi - Mariusz Stępiński i Paweł Wszołek - bowiem ich kontrakty nie przekraczają 8 tys., ale liczonych w polskich złotówkach. Bardzo podobna sytuacja jest w Lechu Poznań, gdzie najlepiej zarabiającym piłkarzem (drugim w rankingu najlepiej zarabiających piłkarzy w Polsce) jest Manuel Arboleda. Kontuzjowany obecnie 34-letni Kolumbijczyk w "Kolejorzu" może liczyć na kontrakt w wysokości 150 tys. złotych miesięcznie, podczas gdy jego partner z defensywy - młody talent Marcin Kamiński zarabiał jeszcze niedawno zaledwie 6 tys. złotych. A czy w tej chwili różnica pomiędzy tymi zawodnikami jest tak ogromna? Zdecydowanie nie.

    Wojciechowski, Cupiał, Walter...

    Kto jest więc odpowiedzialny, za obecną sytuację w polskiej piłce? W ostatnich latach ten trend zawdzięczam byłemu szefowi "Czarnych Koszul" Józefowi Wojciechowskiemu, który doprowadzał do powstania w warszawskiej drużynie nieprawdopodobnie dużych kominów płacowych. To z kolei powodowało konflikty w drużynie, zawodnicy wzajemnie zazdrościli sobie pensji i jednocześnie sami zgłaszali się do prezesa o renegocjacje kontraktu tak, by nie być gorszym od swoich kolegów w drużynie. A karuzela kręciła się dalej. W czasie panowania krewkiego właściciela na Konwiktorskiej, najwięcej zarabiał Ebi Smolarek, który rocznie mógł liczyć na pensję w wysokości 400 tys. euro. Dobrym przykładem jest także historia Artura Sobiecha. Za czasów gry w Ruchu Chorzów, młody napastnik zarabiał trochę ponad 3 tysiące złotych, natomiast gdy trafił do Warszawy za milion euro, nagle jego zarobki zwiększyły się do 300 tys. euro rocznie. Chyba nie jednemu zawodnikowi taka zmiana warunków życia z dnia na dzień przewróciła by w głowie...

  Obecnie jednak wśród największych "przepłacaczy" zdecydowanie króluje Bogusław Cupiał. W obecnym sezonie Wisła Kraków gra najgorszy futbol od  lat i wielu może to dziwić, ale Ci co od dawna przyglądali się polityce transferowej klubu nie mają wątpliwości - po takich działaniach właściciela klubu, taka sytuacja była nieunikniona. Oprócz wcześniej wspomnianego Kewa Jaliensa, ogromnym kontraktem mogą pochwalić się m.in Łukasz Garguła (110 tys.), Radosław Sobolewski, Siergiej Pareiko (obaj 83 tys.), Arkadiusz Głowacki (100 tys.) i Osman Chavez (93 tys.). A co z młodymi piłkarzami? Daniel Brud może liczyć na pensję w wysokości 4 tys. złotych, natomiast Łukasz Burliga - 12 tys. złotych. Te ogromne różnice w klubie mogą rodzić wątpliwości, szczególnie jeśli spojrzymy na kwestię przydatności w tym sezonie w zespole "Białej Gwiazdy". Bo czym zasłużył sobie Łukasz Garguła na tak bajeczny kontrakt - chyba nie dowiemy się nigdy.

   "Bogato" jest także w Legii Warszawa, pomimo złego stanu finansowego koncernu ITI, który jest sponsorem tego klubu. Na Łazienkowskiej nie mało zarabiają m.in Michał Żewłakow i Ivica Vrdoljak - ich pensja wynosi 100 tys. złotych na miesiąc. I choć rozumiem, że Chorwat zarabiać dużo może, bo to chyba najlepszy defensywny pomocnik w lidze, to zarobków wybitnego reprezentanta Polski po prostu nie potrafię pojąć. Wysoki kontrakt mają również Radović (85 tys.), Kuciak (65 tys.), Wawrzyniak (60 tys.) czy Jędrzejczyk (30 tys.). Od tej rundy na utrzymaniu Legii jest także Wladimir Dwaliszwili, który zarabia 250 tys. euro rocznie, niewiele mniej dostaje Tomasz Jodłowiec. I chociaż pojedynczo większość kontraktów wygląda całkiem przyzwoicie, to w Legii obecnie potworzyły się już spore kominy płacowe. Świeżo upieczeni reprezentanci Polski - Furman i Łukasik, mogą liczyć na o wiele niższe zarobki niż przepłacane gwiazdy zespołu. Problem w Legii zacznie się właśnie wtedy, gdy większość mniej zarabiających piłkarzy zacznie domagać się podwyżek. A wtedy klub może zamienić się w "Titanica", który prędzej czy pójdzie, natrafi na swoją górę lodową.

    W Pilznie potrafią

Piłkarze Viktorii w wygranym meczu z Napoli 3:0
     Jak to się powinno robić, zobaczyliśmy w tej edycji Ligu Europy. Kibice SSC Napoli chyba już zawsze będą mieć koszmary senne i będą wściekać się gdy tylko usłyszą nazwę "Pilzno". 3:0 - właśnie tyle Napoli przegrało z miejscową Viktorią, która już określana "postrachem" europejskich drużyn. Na czym polega ich fenomen? Konsekwentne prowadzenie klubu i bardzo uważne gospodarowanie finansami. Jaki budżet ma czeski klub? Nieco ponad 16 milionów złotych. To mniej więcej tyle, ile obecna Polonia Warszawa Ireneusza Króla, to nieznacznie mniej niż budżet Jagiellonii Białystok, nie porównując już tych kwot do budżetów Lecha Poznań (50mln) i Legii Warszawa (80mln). Za taki bezcen, zbudowano w Pilznie znakomity klub, z dobrym zapleczem ale przede wszystkim z zawodnikami, którzy nie patrzą jedynie na kontrakty, ale na to by w klubie się rozwijać i dawać od siebie 100% zaangażowania. Najlepsi piłkarze zarabiają w klubie około 40 tysięcy złotych, a Ci co wchodzą do drużyny mogą liczyć na kontrakt w wysokości 10 tys. złotych. W Viktorii wszystko działa jak najlepiej - nie ma fochów, nie ma gwiazd - jest zespół, który razem chce osiągać jak największe cele. A na sukcesach naprawdę można zarobić i to wcale nie mało. Szacuje się, że czeski klub na występie grupowym w Lidze Mistrzów zarobił aż 45 milionów złotych! To prawie tyle, ile wyniósł w tym sezonie budżet "Kolejorza". W Pilznie zrobili klub, który tutaj w Polsce na pewno mógłby funkcjonować i chyba nawet z lepszym skutkiem. Trzeba jednak by było rozwiązać lub renegocjować 3/4 kontraktów we wszystkich klubach, by dotrzeć do ostatecznej normalności. A to jak wiadomo - niestety jest niemożliwe.



J.O

Dane z: Gazeta Wyborcza, Sport.pl, legionisci.com