30 kwietnia 2013

Od Jędzy do pieniędzy

Kolejny tekst, z którego napisaniem noszę się od pewnego czasu. Na szczęście dla mnie i Podbramkowo, nie aż tak długiego czasu, jak w przypadku tekstu o Obraniaku (kto nie czytał, oto link: http://podbramkowo.blogspot.com/2013/04/obraniak-dosyc.html). 

Chciałbym uderzyć się w pierś. Arturze Jędrzejczyku! Przepraszam. Z całego serca. Przepraszam, że nie wierzyłem.

Może wyjaśnię to emocjonalne wyznanie. Od kiedy Artur Jędrzejczyk, mniej lub więcej, zaczął grać 
w Legii,  uważałem go za bardzo słabego piłkarza. Był niepewny, powolny, ustawiał się nienajlepiej, popełniał błędy. No po prostu nędza. I tak go nazywałem (no dobra, Nędza II,  z szacunku dla Piotra Włodarczyka, noszącego ten sam pseudonim artystyczny). Ile razy oglądałem mecze Legii, pytałem wokoło, albo siebie w duchu – co ten Jędrzejczyk robi w Legii? Moi znajomi świadkiem, przy każdej okazji dyskredytowałem obrońcę stołecznej drużyny.

fot.: sport.interia.pl

Kiedy Jędrzejczyk zaczął grać na prawym skrzydle, zamiast Jakuba Rzeźniczaka, zastanawiałem się,
z czym na rozum zamienił się trener Maciej Skorża. „Przecież Jędrzejczyk może Rzeźniczakowi buty myć”. Nie byłem odosobniony w tym twierdzeniu, bo kojarzę opinie w podobnym tonie wyrażane przez Bohdana Pękackiego, prowadzącego bloga „Marek zostaw, Sokół bij” (serdecznie polecam sympatykom Legii Warszawa. Oto linki: Marek zostaw, Sokół bijMarek zostaw...).

fot.: tvn24.pl
 Kiedy Jan Urban w tym sezonie zaczął wystawiać Jędrzejczyka na środku obrony, pomyślałem sobie, że będą jaja jak, nomen omen, berety... I rzeczywiście, Jędza nawet dał pożywkę mojej opinii podczas meczu z Piastem Gliwice na Pepsi Arenie, kiedy popełnił kardynalny błąd, dający łatwego gola przeciwnikom.
Ale przyznam szczerze, że to była pożywka karmiąca mój coraz bardziej niesprawiedliwy osąd.


fot.: legia.net
Kiedy media zaczęły spekulować,
że zachodnie kluby zainteresowały się obrońcą Legii, stukałem się w czoło. Więcej, chichot przerodził się w głośny śmiech, gdy zainteresowanie włoskiej Genui wyraziło się w rzekomych ofertach rzędu miliona Euro! Pomyślałem sobie, bierzcie go sobie, niech drewno schnie na zachodzie, będzie jak ten włoski cyprys.

fot.: m.onet.pl
Nie potrafię powiedzieć od kiedy dokładnie, ale moja ocena Artura Jędrzejczyka zaczęła się powoli zmieniać. Doszło nawet do tego, że kiedy kontuzja wykluczyła z gry Jakuba Rzeźniczaka i Urban był zmuszony wystawiać Artura na prawej stronie, albo kiedy Jędza dostał żółtą kartkę, która wykluczała go z kolejnego meczu, zastanawiałem się – co teraz będzie? Z meczu na mecz obrońca Legii mężniał w moich oczach, aż urósł w końcu do 189 cm, które ma w rzeczywistości. Patrzę na jego grę z niekłamaną przyjemnością, imponuje mi jego spokój, niezłomność i zaangażowanie.

fot.: sport.wp.pl
Jest nie do przepchnięcia, mądrze się ustawia. Ponadto bardzo dobrze znajduje się w akcjach ofensywnych, nie jest tylko atutem przy stałych fragmentach gry. Jego znakomity występ w drugim półfinałowym meczu Pucharu Polski był tego kwintesencją. Wielki szacunek za tak ogromny postęp. Mam nadzieję, że to trend, który się utrzyma. Dodatkowo wydaje się naprawdę sympatycznym, inteligentnym, trzeźwo i logicznie myślącym chłopakiem (świadczy o tym choćby decyzja o pozostaniu w Legii, zamiast przeć na Zachód, kiedy nie czuł się w pełni na to przygotowany). W obecnej sytuacji zastanawiam się tylko, czy Waldemar Fornalik ma podobny „problem”, który ja miałem – może cały czas widzi tego Jędrzejczyka z zeszłych sezonów?
fot.: sport.wp.pl
Bo nie znam innego, w miarę racjonalnego, wytłumaczenia, dla którego nie powołuje obrońcy Legii do reprezentacji. Jeśli rzeczywiście się na Jędzę obraził, to... nie mam słów. Bo zbyt mało mamy klasowych obrońców i zbyt wątłą defensywę, aby takie fochy strzelać. Dlatego Panie Waldemarze, Sabo sztabie, nie idźcie tą drogą!


A Artur Jędrzejczyk powinien iść nadal drogą, którą obrał i wierzę, że za niedługi czas Legia może spodziewać się za jego transfer naprawdę dobrych i zasłużonych pieniędzy.

P.S. Z kronikarskiego obowiązku podaję również link do profilu Artura Jędrzejczyka na 90 minut.pl. Oczywiście zachęcam do dyskusji i komentarzy!

29 kwietnia 2013

Trener młodzieżówki. Złoty środek Bundesligi?

Spoglądając na ławki trenerskie Bundesligi w tym sezonie, uwagę może zwrócić jeden fenomen, który w poprzednich latach nie był tak często spotykany. Czyżby na boiskach niemieckich zagościła nowa moda?


Niemiecki system identyfikacji i kształcenia talentów Talente Fordern und Fordern, sprawił między innymi, że każdy klub pierwszej i drugiej ligi jest zobowiązany posiadać własną akademię piłkarską. Mimo, że cały system został opracowany na potrzeby reprezentacji, nie mniejsze korzyści czerpią z niego również największe kluby Bundesligi. Dzięki zmianie systemu szkolenia, obecnie kluby niemieckie mogą pochwalić się pokaźną liczbą młodych i zdolnych piłkarzy, którzy robią karierę w najlepszych klubach piłkarskich. Ale poza nimi, kluby mają też pożytek ze szkoleniowców, nabierających doświadczenia w drużynach juniorów lub w rezerwach. Coraz częściej spotykamy na niemieckich boiskach byłych trenerów młodzieżówek, którzy prowadzą pierwszy skład ku sukcesom. Sezon 2012/2013 jest bardzo obfity w takie przypadki.


Od Bayeru Leverkusen, przez Schalke, Freiburg, Mainz, Nürnberg aż po Werder Brema. Wszystkie te kluby łączy fakt, że obecni trenerzy przeszli do pierwszej drużyny bezpośrednio z kadry młodzików lub rezerw. W poprzednich sezonach, kluby Bundesligi były skłonne raczej kupować doświadczonych trenerów, często sprowadzonych z zagranicy. Obecnie wydaje się, że władze niemieckich klubów stawiają na wychowanków... nie tylko jeśli chodzi o piłkarzy.


Najbardziej kontrowersyjnym trenerem w sezonie 2012/2013 jest trener Schalke 04Jens Keller. Były trener młodzików Schalke bez wątpienia ma wielu wrogów, ale ostatnio, wydaje się, że równie pokaźną liczbę zwolenników. Keller jest przez wielu uznawany za trenera „tymczasowego” w drużynie Schalke. Bezpośrednio po zwolnieniu Huuba Stevensa, mało kto wiązał przyszłość Schalke z Kellerem. Trener młodzieżówki wydawał się raczej „koniecznością”, a zaraz po objęciu stanowiska przez Kellera, wszyscy specjaliści spekulowali na temat najbardziej popularnych trenerów, którzy mieli by przejąć w niedługim czasie drużynę z Gelsenkirchen. Ale, mimo wielu negatywnych komentarzy, to właśnie pod wodzą Jensa Kellera drużyna Königsblauen odbiła się od dna i osiągnęła, do tej pory, 4. miejsce w tabeli. Po ostatniej wysokiej wygranej w meczu przeciwko Hamburgowi, coraz bardziej realistyczny wydaje się być udział Schalke w pucharach w następnym sezonie. Słowem, całkiem niezłe osiągnięcie drużyny Jensa Kellera po serii porażek na początku sezonu.


Wielką karierę robi ławka trenerska w klubie położonym niedaleko Gelsenkirchen. Za wzór akademii szkoleniowej w Niemczech można uznać Bayer Leverkusen. Akademia posiada kadrę szkoleniowców, o jakiej jedynie pomarzyć mogą podstawowe drużyny, biorąc najbliższy przykład, ligi polskiej. Współpracuje z klubami angielskiej Premier League, w tym z Manchesterem United. W bieżącym sezonie na ławce trenerskiej, obok Samiego Hypii, możemy zobaczyć Saschę Lewandowskiego. Lewandowski przeszedł do pierwszej drużyny bezpośrednio z U-19, gdzie był szkoleniowcem przez 5 lat. Od czasu, gdy drużyną opiekuje się duet obecnych trenerów, Bayer jest jednym z lepiej radzących sobie klubów w Bundeslidze.


Obecnie najbardziej „wiernym” trenerem w Bundeslidze jest, bez wątpienia, Thomas Schaaf, szkoleniowiec Werderu Brema. W poprzednich sezonach, to właśnie Schaaf był jednym z nielicznych trenerów, którzy „awansowali” bezpośrednio z drużyny młodzików lub, jak w przypadku Schaafa, z rezerw. Ale przyznajmy, że jest to człowiek od niepamiętnych czasów związany z klubem. Thomas Schaaf swój pierwszy występ dla Werderu zaliczył w 1972 roku i od tamtej pory nie rozstał się z klubem. Swoją pracę jako trener rozpoczął ponad 25 lat temu będą wciąż aktywnym piłkarzem. Początkowo trenował kadrę U-17, by następnie stać się szkoleniowcem U-19. Po przygodzie w roli asystenta pierwszej drużyny a następnie trenera rezerw, Schaaf zajął się swoimi podopiecznymi z podstawowej kadry. Jest trenerem Werderu od 1999 roku.


Ale to nie koniec wyliczanki trenerów. Thomas Tuchel, trener Mainz, rozpoczął swoją przygodę z pierwszym składem w 2009 roku. Wcześniej był trenerem U-19. Christian Streich był przez wiele lat opiekunem drużyny U-19 Freiburga, by w 2011 roku stać się trenerem podstawowej drużyny. I w końcu Michael Wesinger, który w poprzednim sezonie trenował rezerwy. Od 2012 roku jest głównym trenerem 1. FC Nürnberg.


Możliwe, że taka sytuacja w klubach Bundesligi w tym sezonie to jedynie zbieg okoliczności. Jednak nikogo nie powinno zdziwić jeśli, tak naprawdę, na niemieckich boiskach powstał swoisty nowy „trend”. Korzystanie z własnych zasobów dużej liczby piłkarzy... jak również trenerów. Rozwiązanie całkiem racjonalne. Oszczędność pieniędzy, a dodatkowo mniejsza szansa na to, że trener nie wpasuje się realia klubu. Sprawdzony trener nie musi tracić cennego czasu na dogłębne poznanie stylu gry drużyny. Dodatkowo, któż może lepiej znać zasoby kadry młodzieżowej? Tym samym, większe szanse na to, że w pierwszym składzie szybciej zadebiutuje, możliwe, przyszła gwiazda piłki nożnej. Jak widać, większość takich trenerów radzi sobie w tym sezonie całkiem dobrze.

27 kwietnia 2013

Podbramkowo EXTRA: Wyspy Owcze, czyli futbol na końcu świata


Kilkanaście skalistych wysp na Atlantyku. Porywiste wiatry i zacinający poziomo deszcz. To nie są najlepsze warunki do gry w piłkę, a jednak na Wyspach Owczych piłka nożna to sport numer jeden, oprócz...wyścigów łodzi wiosłowych. Na archipelagu leżącym w połowie drogi pomiędzy Norwegią i Islandią mieszka nieco ponad 48 tysięcy ludzi. W krajowym związku piłki nożnej zrzeszony jest co szósty mieszkaniec Wysp Owczych!

Ludzie tam często dyskutują o futbolu. Największym zainteresowaniem cieszy się angielska Premier League. Większość kibicuje Manchesterowi United, ale tutejsi piłkarze marzą, aby dostać się do Brondby albo FC Kopenhaga. Krajowa reprezentacja jest uwielbiana, mimo serii wielu porażek i dopiero 161 miejsca w rankingu FIFA. Celem reprezentacji jest jak najlepsza postawa w meczach z potentatami. Zwycięstwo z dużo większą Estonią, remis z Irlandią Północną, gole strzelane zespołom pokroju Szwecji to coś, co pamięta się tu bardzo długo. Strzelec takiej bramki staje się automatycznie bohaterem narodowym.

Fantastyczni przyjaźni ludzie, piękne pejzaże i szaleństwo na punkcie piłki nożnej. Na Wyspach Owczych istnieją 23 kluby piłkarskie, a ich stadiony są efektem ingerencji w przyrodę. Często żeby wybudować stadion, trzeba kuć skały i niwelować teren. Niektóre z 18 wysp są tak małe, że gra w piłkę na nich jest szaleństwem. Problemem na wyspie jest brak naturalnej trawy na stadionach. Tylko trzy zespoły mają ten luksus, że swoje mecze mogą rozgrywać na naturalnej nawierzchni. Reprezentacja i kluby, które występują w europejskich pucharach podejmują swoich rywali na sześciotysięcznym obiekcie Tórsvøllur w stołecznym Tórshavn i Svangaskarđ w Toftir. Istnieje projekt budowy nowego stadionu w Tórshavn, ale raczej nic z tego nie wyjdzie. Trzecie trawiaste boisko znajduje się w miejscowości Hvalba na wyspie Suđuroy, które stoi odłogiem. Kilku piłkarzy lokalnej drużyny wyjechało na studia do Danii, inni wypłynęli w morze - nie ma więc komu grać. W skalisty krajobraz wysp wtopionych jest jeszcze 40 mini-boisk, wybudowanych w ramach akcji UEFA HatTrick. Otoczone wysoką, drewnianą bandą, wyłożone pluszowym, zielonym dywanem. Są ulubionym miejscem zabaw dzieci i młodzieży.


Osada Streymnes na wyspie Streymoy. Niewielki, skryty za masywną górą stadionik, gdzie walczą jedenastki EB/Streymur i B36 Tórshavn. Na trybunach panuje bardzo przyjazna atmosfera. Na zadaszonej, drewnianej trybunie siedzą starzy, młodzi, czy matki z dziećmi. Nie ma tam policji, bo po prostu nie mają okazji do interwencji na meczach piłkarskich. Każdy kibic ubrany jest w grubą i nieprzemakalną kurtkę, pod ręką ma termos z jakimś ciepłym napojem. No i oczywiście szalik swojej ukochanej drużyny przepasany na szyi. W przypadku, kiedy piłka mija słupek bramki, z trybun słychać charakterystyczne "Ojjj!". Kibice krzyczą - "Koyr à Stryemi!" (naprzód Stryemi!). Słychać też klaksony za bramką, kibiców oglądających mecz, niczym w samochodowym kinie.

Podczas gry w piłkę, największy problem sprawia porywisty wiatr i nieznośna aura pogodowa, jednak miejscowi już dawno do tego przywykli. Polski bramkarz HB Tórshavn - Marcin Dawid opowiada, jak podczas meczu z powodu mgły nie widział, co się dzieje pod bramką rywala. Zorientowałem się dopiero po reakcji kibiców, że padł dla nas gol - wspomina. Trener Piotr Krakowski, który jest trenerem farerskich drużyn od 23 lat, opowiada, że często doradzał bramkarzom, aby wybijali piłkę w kierunku linii bocznej, bo wiatr po prostu zwiewał piłkę z placu gry. Kolejny polski piłkarz na archipelagu - Marek Wierzbicki, powiedział, że najlepiej ominąć problem wiatru, umieszczając piłkę w dołku, na wzór piłki plażowej.

Tamtejsi piłkarze podkreślają, że niekiedy czują się jak na Księżycu. Kameralny stadion w Leirvik rzeczywiście wygląda jak z innej planety. Położony na wzgórzu, z trzech stron otoczony posępnymi skałami. W dole widnieją pudełkowate domy, kościół i port. Tego typu krajobrazy to nic nowego w tej malowniczej, odciętej od świata krainie.

Futbol nie jest tam zbyt profesjonalny. Andrzej Stretowicz - napastnik, który kilka lat spędził na Wyspach Owczych, opowiada, jak miejscowy lekarz proponował leczenie złamanej kości za pomocą medycyny naturalnej - konkretnie okładami z ziół. Wyspę charakteryzuje określeniem - sanatorium dla zawałowców. Niekwestionowaną gwiazdą ligi farerskiej jest Polak - Łukasz Cieślewicz. W lecie oblał testy w Ruchu Chorzów, co pokazuje, że poziom pomiędzy najlepszymi na Wyspach Owczych różni się od bardzo przeciętnego poziomu europejskiego. Polski napastnik jest piłkarzem B36 Tórshavn.


Liga farerska zainaugurowała rozgrywki w 1942 roku. Pierwszym mistrzem Wysp Owczych została drużyna KÍ Klaksvik. Najbardziej utytułowana drużyna to HB Tórshavn - 21 krotny mistrz Wysp Owczych. Najstarszym klubem jest TB Tvøryori założony - uwaga - w 1892 roku. Farerski Związek Piłki Nożnej (Fótbóltssamband Førya) utworzono w 1979 roku. Pierwsze oficjalne spotkanie pod egidą FIFA, reprezentacja Wysp Owczych rozegrała w sierpniu 1988 roku, ulegając na wyjeździe Islandii 0:1. Drużyna przeważnie przegrywa, ale jak na 48 tysięczną autonomię, radzi sobie bardzo dobrze. Funkcję pierwszego trenera od 2011 roku pełni duński trener - Lars Olsen. Największy sukces reprezentacji to zwycięstwo 1:0 z Austrią w eliminacjach EURO 1992. Austria w składzie miała takie gwiazdy jak Toni Polster i Andreas Herzog. Data 12 września 1990 przeszła do historii, jak nasze Wembley '73. Strzelec bramki - Torkil Nielsen do tej pory jest w kraju traktowany w szczególny sposób.

Niejednokrotnie zdarza się, że frekwencja na meczach wyjazdowych reprezentacji Wysp Owczych w eliminacjach mistrzostw świata czy Europy przewyższa liczbę mieszkańców wyspy!

Po raz pierwszy tamtejsze kluby wystartowały w europejskich pucharach w sezonie 1992/1993. Rundę eliminacyjną dwukrotnie udało się przebrnąć piłkarzom B36 Tórshavn, którzy wyeliminowali islandzki ÍBV Vestmannaeyja (2005/2006 i maltańską Birkirkarę FC (2006/2007).

Księżycowy krajobraz wabi pięknem, ale nie każdemu się podoba. Ludziom, którzy wyjeżdżają na wakacje do Egiptu, Wyspy Owcze najprawdopodobniej nie przypadną do gustu. Farerzy uwielbiają biesiady - często spotykają się w grupie, chwytają się za ramiona i śpiewają, bawią się do samego rana. Wyspy Owcze można pokochać albo znienawidzić.
- Chyba znalazłem tutaj swoją nibylandię, zawsze będę wracał tu z przyjemnością, wyznaje Stretowicz.


Jestem zdania, że futbol łączy ludzi. Gdybyśmy zapytali samych siebie, co łączy mieszkańców azjatyckich stepów, afrykańskich pustyń czy skalistych wysp skandynawskich - mielibyśmy problem z odpowiedzią. Tymczasem odpowiedź brzmi - futbol. Dlatego jestem przeciwny izolowaniu takich Wysp Owczych od walki z najlepszymi w Europie, w ramach eliminacji wielkich imprez. Czasami powinno zapomnieć się o marketingu i wrócić do korzeni...

26 kwietnia 2013

Klub, który pokazał Ząbki

(fot. Piotr Kucza/Newspix.pl)
Rewelacja rozgrywek rundy wiosennej 1 ligi? Nie Termalica, nie Zawisza, nie Cracovia. Wśród dużych firm - które marzą o awansie do Ekstraklasy, do walki o najwyższe cele włączył się mały klub spod Warszawy - Dolcan Ząbki. Klub który był skazany na pożarcie w przedsezonowych analizach, wyrasta na czarnego konia rozgrywek i kto wie, być może już niedługo pokusi się o historyczny sukces - awans do Ekstraklasy.

 Według danych z 31 grudnia 2011, w Ząbkach jest ok. 29 tys. mieszkańców. To małe miasteczko, położone zaledwie 10 km od centrum Warszawy, zawsze było w cieniu dwóch klubów ze stolicy - Legii i Polonii. Teraz jednak drużyna z Ząbek jest na ustach wszystkich, bowiem Dolcan ma niesamowitą passę - 11 zwycięstw z rzędu! A biorąc pod uwagę finansowe możliwości klubu, w porównaniu z Cracovią bądź Zawiszą - robi to piorunujące wrażenie.

(Fot. Dawid Chalimoniuk / Agencja Gazeta)
 W czym tkwi sukces klubu z Ząbek? Kawał dobrej roboty wykonuje Robert Podoliński. Ten młody szkoleniowiec zdecydował się na ruch, na który nie odważyłby się zrobić żaden trener pierwszoligowego klubu, w podobnej sytuacji. Postawił na grę systemem 3-5-2. Skąd taki pomysł? Podoliński chciał zaskoczyć przeciwników i zniwelować różnicę w umiejętnościach w stosunku do klubów, które mają o wiele silniejszą kadrę. Na początku system wyglądał kiepsko - drużyna przegrywała mecze, przede wszystkim po indywidualnych błędach piłkarzy. Wszystko jednak zmieniło się po świetnie przepracowanej zimie, kiedy piłkarze złapali automatyzm i dzięki temu stworzyli nową jakość. Taktykę Dolcanu często porównuje się do taktyki Juventusu Turyn i nie ma w tym nic dziwnego. Młody szkoleniowiec podpatrywał styl gry "Starej Damy", a na sam pomysł wprowadzenia go do swojego klubu wpadł podczas kursów trenerskich z Dariuszem Dźwigałą.


Nie byłoby jednak wspaniałych wyników, gdyby nie utalentowani piłkarze. Furorę w 1 lidze robi bramkarz Rafał Leszczyński. Ten młody zawodnik słynie z dobrego refleksu, siły i zwinności. Chwali go Józef Młynarczyk czy Jacek Kazimierski, a chętnie ściągnęłyby go do siebie Legia i Polonia, choć ponoć Leszczyński jest już dogadany z Zagłębiem Lubin. Świetnie w Dolcanie radzi sobie Rafał Grzelak - lewonożny obrońca, Mateusz Cichocki - stoper wypożyczony z Legii, czy środkowy pomocnik Grzegorz Piesio. W ataku brylują Mateusz Piątkowski i Maciej Tataj.


W Ząbkach może nie grają wielkie nazwiska, ale drużynę tworzy zgrany kolektyw. Dodatkowo, klub jest ponoć stabilny finansowo (piłkarze nie muszą martwić się o niewypłacone pensje), a także na drużynie nie wywiera się żadnej presji, bo główny cel - utrzymanie w 1 lidze - został już dawno osiągnięty. W kuluarach mówi się jednak, że awans do najwyższej klasy rozgrywkowej może być dla działaczy Dolcanu dosyć niewygodny - w Ząbkach nie ma bowiem stadionu, który spełniałby wymogi licencyjne. W klubie musieliby zacząć zastanawiać się nad wynajmem innego stadionu, choć to wcale nie musi być problemem - swoje mecze Dolcan mógłby rozgrywać przy Konwiktorskiej. 

 Przed Dolcanem jeszcze ważne i decydujące mecze. Już w ten weekend zespół z Ząbek zmierzy się z liderem rozgrywek - Termalicą Bruk-Bet Niecieczą, potem czekają ich jeszcze potyczki z Flotą Świnoujście czy Miedzią Legnica. Niewątpliwie, w takiej formie zespół Podolińskiego stać na wielką niespodziankę, ale na pewno Termalica i Cracovia Kraków tanio skóry nie sprzedadzą. Czy Dolcan Ząbki wywalczy historyczny awans do Ekstraklasy? Jak mówi trener Podoliński - liczy się najbliższy mecz.

J.

23 kwietnia 2013

50 twarzy Phila Jonesa, wszystkie brzydkie.



Będzie mało o piłce. Dobra, prawie wcale. Wielu z nas za wszelką cenę chciałoby mieć fotogeniczną twarz i dobrze prezentować się na domówkach/urodzinach/grillach etc. W tych sytuacjach w momencie pstryknięcia, zwykle zakrywamy twarz bądź obrażamy pana fotografa niezbyt miłymi słowami. Niestety, nie każdemu jest pisane ładne wychodzenie na zdjęciach, a widać to nawet po tym legitymacyjnym. Mam dla was świetną wiadomość - przedstawiam wam Phila Jonesa - piłkarza świeżo upieczonego mistrza Anglii, który ma podobny problem.



Dobra, to ponabijajmy się trochę z młodego Anglika. Nie chodzi o to jak gra w piłkę, bo jest to z pewnością utalentowany młodzian. Zupełnie o czymś innym. Jedne teksty podnoszą poziom bloga, inne go obniżają. Mój z pewnością go nie podniesie. Dobra - więc, my mamy możliwość usunięcia niekorzystnej pamiątki, poprzez sprytną kradzież przedmiotu, który wykonał nam krzywdę. Phil Jones takiej możliwości nie ma. To, co poszło do sieci, nigdy już stamtąd nie wyjdzie. Stąd możemy stworzyć swoistą kompilację śmiesznych twarzy zawodnika Manchesteru.



























Zawodnik Czerwonych Diabłów osiągnął tysiąc razy więcej ode mnie. Nie jest to, broń Boże, jakiś ambitny tekst. Piszę po prostu o gościu, który ma pecha. Największy antyprzyjaciel aparatu fotograficznego w świecie piłki nożnej. Panie i Panowie - oto Phil Jones. W momencie robienia zdjęcia robi nadzwyczaj głupie miny, na co zwróciła uwagę niemal cała sieć. Coraz częściej staje się obiektem "memowych" drwin. Ludzie śmieją się z tego, co śmieszne (chyba, że są umysłowo chorzy albo nadzwyczaj dziwni). A miny Jonesa przecież takie są.



Szczerze powiem, że nawet u siatkarzy nie widziałem takiego operowania żuchwą podczas wyskoku do tradycyjnej ścinki.
A tam zazwyczaj są one najśmieszniejsze. Ba, nie widziałem nawet śmieszniejszych twarzy w moich prywatnych folderach.  Chciałbym zobaczyć fotografie komunijne Phila albo jakiekolwiek rodzinne - z urodzin, pogrzebu, wesela - te prywatne.
Podobno z rodziną wychodzi się najlepiej na zdjęciach. Nie wiem czy jest to możliwe w rodzinie Jonesów. A może wszyscy tak śmiesznie pozują?


No to na koniec najświeższe miny Anglika, jedna z meczu derbowego, druga ze spotkania z Aston Villą. Żeby nie było. Obrońca (a czasami pomocnik) jest nadal w świetnej formie.

















Podsumowując: nie warto się przejmować jednym zdjęciem (góra dwoma), które widnieją na profilu u Twojego kolegi czy koleżanki. Pomyśl wtedy o Jonesie, on ma w sieci takich fotek pięćdziesiąt. Wszystkie brzydkie. Domyślam się, że do oficjalnych fotografii musi się jakoś specjalnie przygotowywać.



Pośmialiśmy się, to teraz po browarki, jakieś chipsy i siadamy przed Ligą Mistrzów!
Pewnie coś o półfinałach pojawi się w czwartek.

22 kwietnia 2013

Young Talents: Feruz, Gnabry



Dzisiejszą odsłonę Young Talents zacznę z wysokiego C, czyli od zawodnika rodem z Somalii, Islama Feruza.

Islam urodził się i wychował w Somalii, ale w wieku 6 lata przeniósł się z całą rodziną do Wielkiej Brytanii, a dokładniej do Szkocji. To właśnie szkocką reprezentację Feruz będzie reprezentował w przyszłości.
Pierwszym klubem młodego piłkarza był Celtic Glasgow. Jak wiadomo małe ryby zjadane są przez te większe. Tak było i tym razem. Chelsea zastawiła sidła na Szkoda i Celtic musiał skapitulować. Kwota odstępnego, jak na zawodnika w takim wieku była naprawdę kosmiczna. Abramowicz wydał na Feruza, bagatela 350 000 euro!
Jak wiadomo każdy diament, nawet ten nieoszlifowany, kosztuje nieziemskie pieniądze, ale daje za to sporo radochy. Tak będzie zapewne i tym razem. Gdy Islam przeskoczy od jubilera (rezerw), do właściciela (pierwszej drużyny), to tej frajdy nie zabraknie, a u boku Demby mogą stworzyć duet na miarę kolejnego pucharu Champions League.
Jak już kiedyś pisałem (TUTAJ), dla mnie Demba Ba to wykapany Drogba. Islam Feruz to z kolei przeciwny biegun. Szkot jest bardzo szybki, szczególnie na pierwszych kilku metrach. Niesamowite przyspieszenie pozwala mikrusowi radzić sobie z większymi o kilkadziesiąt centymetrów defensorami. Oczywiście samą szybkością na taki poziom nikt się nie wzniesie. Islam ma także znakomity timing i parcie na bramkę. To wszystko połączone w jednym małym organizmie daje clou nowoczesnego napastnika.


* * *
Drugim i ostatnim zawodnikiem na dzisiaj jest piłkarz Arsenalu U 21, Serge Gnabry.

Choć tata Serge jest Ivoryjczykiem to on sam urodził się w Niemczech. Pierwsze kroki z piłką przy nodze stawiał w szkółce VfB Stuttgart. Dłoń po Niemca wyciągną, nie kto inny jak Arsene Wenger i już w 2011 roku Gnabry przeprowadził się do Londynu.
Serge zdołał już zadebiutować w pierwszym zespole. Wprawdziezagrał tylko 8 minut w spotkaniu z Norwich w październiku 2012 roku to z pewnością jest to nie lada wyczyn, bo ma on dopiero 17 lat.
Serge Gnabry moim zdaniem, obok Grimaldo, Moupaya, Halilovicia i Deulofeu jest najbardziej uzdolnionym piłkarzem nowego pokolenia. Stwierdziłbym nawet, że jest to najzwyczajniej w świecie czarny Iniesta. Gnabry myśli na boisku, a jest to cecha rzadka wśród piłkarzy w jego wieku. Serge jest silny, a co za tym idzie bardzo dobrze radzi sobie z kilkoma przeciwnikami na plecach. Siła jednak nie przeszkadza w posiadaniu znakomitej techniki, z której ten młody chłopak naprawdę potrafi zrobić użytek. U Serge jednak najważniejsze jest niekonwencjonalne podanie, ostatnie muśnięcie, które otwiera kolegom drogę do bramki przeciwnika.
Te 100 000 funtów wydane na Niemca, zwrócą się kiedyś Wengerowi ze sporą nawiązką.



21 kwietnia 2013

Alfredo Di Stefano, czyli bohater i zdrajca w jednym

Kiedy pada pytanie o najlepszego piłkarza w historii futbolu, zawsze pierwsza myśl to wybór pomiędzy Pele i Maradoną. Teraz wydaje się, że Messi pogodził dwóch wspaniałych piłkarzy sprzed lat, rozwiązał jeden z największych sporów w historii piłki nożnej. Dziwię się, dlaczego ludzie zapominają o wielkich nazwiskach z lat 50-60 XX wieku. Dlaczego ludzie zapominają o Masopuscie (554 bramki dla Dukli Praga), Puskasie (w sumie 504 bramki dla Kispestu, Honvedu i Realu Madryt). Znawca piłki powinien znać również historię futbolu. Postanowiłem, że przyjrzę się karierze jednego z najlepszych piłkarzy w historii.

Alfredo Di Stefano miał pseudonim "blond strzała". Grał on najpierw w River Plate (1943-1949), a potem w kolumbijskim Milionariosie Bogota. Czasy były takie, że w Europie trwał wyścig zbrojeń, jeśli chodzi o futbol. Wiele drużyn chciało zbudować potęgę, która zdominuje resztę drużyn. Coraz jaśniej klarowała się kwestia powstania rozgrywek, które zrzeszyłyby cały kontynent. Były to również czasy bez jakichś szerokich mediów. Teraz wielkie kluby europejskie monitorują nawet najniższe ligi w Ameryce Południowej, aby dostrzec ten wielki talent. W latach 40 i 50 XX wieku oczywiście wyglądało to inaczej. Latynosi uznawani byli za wspaniałych piłkarzy. - długonodzy, ciemnoskórzy ludzie, którzy z piłką robią cuda - takie słowa zawarte są we wszelkich piłkarskich kronikach. Problem polegał na tym, że ciężko było namówić takiego kogoś do przenosin do obcego kontynentu, obcego kraju.

Di Stefano w Kolumbii strzelał gole seryjnie. Wspaniała technika połączona z umiejętnością oddania wręcz atomowego strzału. W Europie rozpoczął się wyścig po wspaniałego napastnika. Na czele wyścigu była FC Barcelona i Real Madryt. Mówiono też o Benfice Lizbona, ale Portugalczycy jeszcze wtedy nie mieli możliwości, żeby mieć kogoś takiego. Argentyńczyk zdecydował się na FC Barcelonę. Katalończycy umowę podpisali z River Plate, umowę uprawomocniła także FIFA. Barcelona przelała na konto argentyńskiego klubu dwa miliony peset. Real nie mógł się z tym pogodzić. Legendarna postać Królewskich - Santiago Bernabeu postanowił udać się do Kolumbii, aby przekonać się, że jeszcze nie wszystko stracone. Milionariosowi zaproponował trzy miliony peset. Di Stefano oczarował Bernabeu, kiedy Milionarios przyjechał na mecz pokazowy do Hiszpanii. Pomiędzy River Plate i Milionarios wybuchł spór. Kwestia prawa do zawodnika praktycznie nie została rozstrzygnięta do dzisiaj. W Europie konflikt powstał pomiędzy Realem i Barceloną. Klubami, które i tak już wtedy się nienawidziły. Gra Di Stefano dla jednego, bądź drugiego klubu stała się punktem honoru obu klubów.

Piłkarz do Europy dotarł 13 maja 1953 roku. Z dwóch miast wybrał Madryt. Sprawa trafiła do siedziby hiszpańskiej federacji, która zarządziła, że Di Stefano będzie grał dwa lata w Realu Madryt, a potem dwa lata w FC Barcelonie. Kataloński klub od razu zgłosił protest wobec decyzji federacji, tymczasem Di Stefano zadebiutował w ekipie z Madrytu.

W pierwszych meczach grał wprost beznadziejnie. Hiszpańska "Marca" określiła go mianem partacza ( z hiszpańskiego chapucero). Dziwiono się, dlaczego dwa wielkie kluby kłóciły się o tak marnego piłkarza. Barcelona zaczęła wycofywać się z transferu, sądząc, że oddała najgorszemu wrogowi zgniłe jajko. Do sprawy włączył się fan Realu Madryt - generał Franco, który naciskał na federację, żeby zarządziła o przynależności Di Stefano do Realu Madryt. Barcelona nie miała ochoty walczyć z wiatrakami i oddała piłkarza bez większego żalu.

Dwa dni później Real grał z Barceloną i wygrał 5:0. Di Stefano nagle przypomniał sobie, jak się kopie piłkę. Strzelił w tym meczu trzy bramki. Blancos pękali z dumy, a Katalończycy czerwienili się z upokorzenia.

W klubowym muzeum w Madrycie znajduje się woskowa rzeźba, która upamiętnia podpisanie kontraktu z Argentyńczykiem. Bernabeu jakby zamyślony, skupiony, a obok stoi Di Stefano. Młodzieniec wydaje się podzielać myśli prezesa. W muzeum znajduje się również kontrakt podpisany przez zawodnika, w którym zawarte są zapisy o godnym reprezentowaniu klubu, utrzymywaniu najwyższej formy. Słabość w pierwszych meczach była pewnie efektem przyzwolenia Bernabeu. Zarobki są zamazane. Pewnie konkretne liczby zna garstka osób związana z klubem. 

Di Stefano w latach 1956-1964 wystąpił w siedmiu finałach Pucharu Europy, w których strzelił łącznie siedem bramek. Dla Królewskich wywalczył pięć Pucharów Europy. Wygrywał plebiscyt "France Football" na najlepszego piłkarza Europy w 1957 i 1959 roku. 

Kwestia gry w reprezentacji budzi wielkie kontrowersje, otóż Di Stefano reprezentował w swojej karierze trzy kraje - Argentynę (6/6) , Kolumbię (4/0 i Hiszpanię (31/23). Podczas gry w River Plate reprezentował Argentynę, po przenosinach do Bogoty reprezentował Kolumbię. Tamtejsza federacja była zawieszona przez FIFA, więc czterech meczów rozegranych w kolumbijskich barwach nie uznaje się za oficjalne. Pewnie Di Stefano uznał, że nie zdradzi ojczyzny, skoro mecze i tak będą nieoficjalne. Po przenosinach do Hiszpanii zaczął grać w tamtejszej reprezentacji, co już chyba można nazwać zdradą. To tylko podkreśla wielobarwność znakomitego piłkarza. "Farbowany lis" - jak to niektórzy mówią. 

Piłkarz rodem z Argentyny stał się żywą legendą największego klubu XX wieku. Nawet będąc już na piłkarskiej emeryturze nie przestał otrzymywać nagród. "France Football" uznał go najlepszym piłkarzem w historii, FIFA wybrała go do "jedenastki" wszech czasów. Zbierał pochwały od całego środowiska piłkarskiego - piłkarzy, trenerów, kibiców. - Powiem wam, co zdominowało jego życie, zwykła chęć bycia najlepszym - powiedział swego czasu Ferenc Puskas - równie wielka legenda piłki.  

20 kwietnia 2013

Skazany na BVB


Piłkarz całym sercem związany z klubem. Na meczach daje z siebie 200%. Wielki skarb dla drużyny. Sam też czerpie z tego wiele pożytku. Do czasu, kiedy to przywiązanie nie zaczyna przeszkadzać… Mam wrażenie, że to właśnie miłość do klubu stanęła na przeszkodzie w rozwinięciu skrzydeł przez Nuriego Sahina, obecnego piłkarza Borusii Dortmund.

Nuri Sahin zaliczył swój pierwszy występ w Bundeslidze, gdy miał zaledwie 16 lat. Swojego pierwszego gola dla Borussii Dortmund strzelił 3 miesiące później. Tym samym, stał się najmłodszym piłkarzem, który strzelił gola w pierwszej lidze niemieckiej. Już wtedy wielu wróżyło Sahinowi świetlaną przyszłość. Dodatkowe, cenne doświadczenie reprezentant Turcji zdobył na krótkim wypożyczeniu w holenderskim Feyenoord Rotterdam. W trakcie rocznego pobytu w Holandii młody Sahin strzelił 6 goli i zaliczył 5 asyst, a klub zdobył mistrzostwo. Po przygodzie związanej z występami dla czternastokrotnego Mistrza Holandii kariera Nuriego zaczęła nabierać tempa.

Po powrocie do BVB piłkarz zaczął regularnie występować w meczach drużyny z Dortmundu. Sezon 2010/2011 był dla Turka najbardziej owocnym sezonem do tej pory. Mając 22 lata, piłkarz został podstawowym zawodnikiem Borussii. Pomocnik zagrał wtedy 40 meczów, strzelił 8 goli i zaliczył aż 13 asyst. Razem z BVB wywalczył Mistrzostwo Niemiec. Wszystko wskazywało na to, że przed Sahinem stoi wielka kariera. W niedługim czasie spełniło się, jak mówił Nuri, jego marzenie.

„Grać u Jose Mourinho, to jak wygrać na loterii.”

W  2011 roku piłkarz podpisał sześcioletni kontrakt z Realem Madryt. Sahin jednak nie podbił Santiago Bernabeu. W drużynie Królewskich zagrał jedynie kilka meczów. Duże znaczenie na pozycję w pierwszym składzie miała kontuzja, która przytrafiła się Turkowi na samym początku przygody z Realem. Nie ma nic gorszego jak kontuzja wykluczająca zawodnika na samym starcie sezonu. Tak było i w tym przypadku. Po powrocie do zdrowa, Sahin nie znalazł już miejsca w podstawowej jedenastce. Najlepszym rozwiązaniem było odejście do drużyny, w której piłkarz mógłby rozgrywać regularnie pełne mecze, co przyznał zarówno zawodnik jak i trener.

„To był zaszczyt pracować z Jose Mourinho.”

Po wielu spekulacjach na temat zainteresowania Nuri Sahinem między innymi Arsenalu, czy Milanu,  ostatecznie piłkarz został wypożyczony do Liverpoolu. Swój debiut zaliczył waśnie z Kanonierami. Nuri Sahin nie kryje, że decyzję o wybraniu Liverpoolu pomógł mu podjąć Xabi Alonso. Jak sądzi Nuri, Xabi mimo gry dla Realu, w swoim sercu wciąż ma miłość do Liverpoolu. W angielskim klubie reprezentant Turcji grał jako „typowa 10”. Piłkarz przyznał, że nie czuł się dobrze na tej pozycji.

„Na sto procent mogę grać tylko wtedy, kiedy jestem szczęśliwy.”

Ostatecznie, pomocnik został wypożyczony przez swój ukochany klub. Po powrocie do Borussii, nie ukrywał radości. BVB zapewniło sobie możliwość wykupienia zawodnika po zakończeniu wypożyczenia, które ma trwać 18 miesięcy. Na dzień dzisiejszy najbardziej prawdopodobne wydaje się być pozostanie piłkarza w klubie z Dortmundu.

Borussia w tym sezonie, jak i w poprzednich, ma z zawodnika wielki pożytek. Po wypożyczeniu do BVB, Sahin dość szybko odzyskał miejsce w podstawowym składzie. Reprezentant Turcji zagrał 12 meczów, z czego w 6 mogliśmy go oglądać pełne 90 minut. Swoją dobrą formę udowodnił w meczu z SC Freiburg. Sahin zaliczył wtedy asystę i strzelił dwa gole. Był to, do tej pory, najbardziej udany mecz Nuriego, będąc na wypożyczeniu w Dortmundzie.

„Już wiem, gdzie chcę być i właśnie w tym miejscu jestem.”

Uznany, przez piłkarzy Bundesligi, za najlepszego gracza w roku 2011. Uwielbiany przez kibiców BVB. Jak widać, z wzajemnością. Niesamowicie zdolny i pracowity piłkarz. Najlepiej odnajduje się na niemieckich boiskach, pośród piłkarzy i szkoleniowców z Dortmundu. Czy mimo to, brak umiejętności adaptacji w innych, czołowych klubach może odbić się na jego karierze?

16 kwietnia 2013

"Robić wszystko żeby świat piłkarski jeszcze o mnie usłyszał" - rozmowa z Marcinem Zomerskim

Źródło: fanpage Marcina na facebooku.
 Marcin Zomerski - młody dwudziestoletni bramkarz, aktualnie pozostaje bez klubu, w swojej karierze był w kadrze Pogoni Szczecin,  ma również na swoim koncie przygodę z estońskim futbolem. O jego aktualnych planach i swojej przygodzie z piłką, opowiem w krótkim wywiadzie, który miałem przyjemność przeprowadzić.





Jak zaczęła się Twoja przygoda z piłką?
Odkąd pamiętam zawsze chciałem trenować w klubie i w wieku 7 lat rodzice zaprowadzili mnie na pierwszy trening do "Arkonii Szczecin".

Któremu trenerowi zawdzięczasz najwięcej?
Każdy trener z którym pracowałem nauczył mnie czegoś, więc każdemu jestem tak samo wdzięczny.

Dlaczego bramka? Nie ciągnęło Ciebie na inne pozycje?
Chciałem być bramkarzem od pierwszego treningu. Bronienie bramki sprawiało mi największą radość i tak już zostało.

Pogoń Szczecin - największy klub w regionie, jakie to uczucie reprezentować jego barwy?
Zawsze byłem dumny z tego, że jestem zawodnikiem Pogoni, tym bardziej, że to chyba marzenie każdego młodego chłopca, który pochodzi ze Szczecina.

Zawsze miałeś pecha do bramkarzy, którzy byli lepsi od Ciebie i zawsze byłeś tym trzecim.
Od którego z bramkarzy Pogoni
najwięcej się nauczyłeś? Z kim miałeś najlepszy kontrakt?
Na samym początku przygody z seniorską piłką miałem okazje trenować jeszcze z Radkiem Majdanem, więc to na pewno jakoś ukształtowało moje myślenie dotyczące bronienia bramki. Dużo mogłem się nauczyć również od Bartka Fabiniaka i Radka Janukiewicza. To klasowi bramkarze i na treningach zawsze byli pomocni, pozytywnie napędzali do pracy.

Byłeś tym trzecim. Czy nigdy nie miałeś ochoty pójść na wypożyczenie do II albo III ligi?
Taka była decyzja trenerów, i w tak młodym wieku odpowiadało mi to, by uczyć się od starszych kolegów naprawdę na wysokim poziomie.

Kto jest Twoim idolem, jeśli chodzi o sport? Kogo starasz się naśladować?
Od dziecka podobała mi się gra Radosława Majdana. A obecnie, zdecydowanie najlepszym bramkarzem dla mnie jest Artur Boruc.

Czemu Pogoń mimo wielkich nakładów, dopiero w poprzednim sezonie awansowała do Ekstraklasy?
Ciężko odpowiedzieć mi na to pytanie. Wydaje mi się awansowała, możliwie najszybciej jak się dało.

Jak udawało się Tobie godzić naukę z grą w piłkę? Nauczyciele przymykali oko czy traktowali tak, jak zwykłego szarego ucznia?
Na pewno nie było łatwo to wszystko pogodzić. Nauczyciele starali się pomagać, lecz na pewno nie mogłem liczyć na taryfy ulgowe.

Masz za sobą przygodę w lidze estońskiej. Jak trafiłeś do JK Nõmme Kalju?
Podczas pobytu na Łotwie zostałem zauważony przez wysłannika z Kalju i zaprosili mnie do siebie na tygodniowe testy, po których podpisałem kontrakt.

Czemu nie wyszło, bo raczej nie wyszło, skoro nie rozegrałeś żadnego meczu?
Ten okres, mimo małej liczby występów, bo grałem tylko w drugim zespole, i w meczach pucharowych uważam za udany, gdyż zobaczyłem jak wygląda życie w innym kraju, miałem okazje pojechać na młodzieżowa reprezentację i uczestniczyłem w Lidze Europy. Na pewno ciekawe doświadczenie. Przegrałem niestety rywalizację z doświadczonym bramkarzem. Tak naprawdę nie dostałem tam prawdziwej szansy. ale na pewno miło będę wspominał ten rok na wschodzie.

Po powrocie do Polskie co się z Tobą stało? Grasz gdzieś? Czy to raczej koniec przygody z piłką?
Rozwiązałem kontrakt trochę w złym czasie, ponieważ w innych ligach był środek sezonu i kadry były skompletowane i pozamykane. Po powrocie trenowałem z drugim zespołem Pogoni, a od nowego roku byłem na testach w Szwecji i Islandii i czekam na dalsze informacje. Dopóki piłka będzie sprawiała mi radość, będę starał się grać jak najdłużej i robić wszystko, żeby świat piłkarski jeszcze usłyszał o mnie.

Zdradzisz co to za kluby, w których byłeś na testach?
BÍ/Bolungarvík i AFC United

Wybierasz mało uczęszczane kierunki przez polskich zawodników: Estonia, Łotwa teraz Islandia i Szwecja. Nie ciągnie Cię do bardziej "cywilizowanych" krajów?
Takie decyzje podejmujemy wspólnie z moim managerem i akurat tym drużynom, w których grałem nie brakowało niczego, i były naprawdę na profesjonalnym poziomie. A panujący w Polsce stereotyp o "futbolowej egzotyce" tych krajów jest nieprawdziwy.

Jakie plany na przyszłość?
Chcę odbudować się w nowym zespole i powoli zacząć regularnie grać w pierwszym składzie. Mam 20 lat i wydaje mi się, że już swoje na ławce odsiedziałem.

Wiele się mówi o złej pracy sędziów. Masz w pamięci jakiś mecz bardzo źle sędziowany w którym wziąłeś udział?
Każdy popełnia błędy, a sędzia to tez człowiek, nie przypominam sobie jakoś wyjątkowo źle poprowadzonego meczu.

Szatnia piłkarska skrywa przed sobą wiele tajemnic, czy opowiesz o najśmieszniejszej sytuacji, która się wydarzyła?
Z reguły na co dzień w szatni dzieje się coś ciekawego, bo w każdej drużynie zawsze znajdzie się jakiś żartowniś, który rozbawia towarzystwo, bądź czeka na moment by zrobić psikusa chowając buty, czy spuszczając powietrze z piłki przed wyjściem na trening.

Kto jest Twoim najlepszym kolegą z boiska?
Mam wielu kolegów z rożnych zespołów, wiec ciężko mi przywołać jedno nazwisko, bo z wieloma utrzymuje kontakt.

Czy jesteś przesądny? Jeśli tak, to masz jakieś stałe rytuały, które zawsze wykonujesz przed meczem?
Nie jestem przesądny, nie zwracam uwagi na takie rzeczy. Najważniejsza koncentracja i pozytywne myślenie.

Czym się interesujesz oprócz piłki?
Innymi dyscyplinami sportu, muzyką i gotowaniem, choć na razie jestem na etapie porządnej nauki (śmiech).

Gdyby Twój syn chciał zostać piłkarzem, to co odpowie tata Marcin?
To będzie jego decyzja, niczego mu nie będę bronił.

15 kwietnia 2013

Liga gazem płynąca


Nasionem, z którego zakiełkowała myśl stworzenia nowej ligi, była zwykła petarda.
Każdy konflikt - mały, czy ten trochę większy zaczyna się od jednego, wydawać by się mogło, błahego wydarzenia, które rozpala lont. Niestety w większości przypadków, ten lont jest już nie do ugaszenia i bomba wreszcie wybucha.
Tym razem wybuch był dosłowny. Kibic Zenita Sankt Petersburg, a raczej bezmyślny troglodyta, który powinien spędzić trochę czasu w odosobnieniu, rzucił w stronę bramkarza Dynamo Moskwa petardę. Zawodnik Milicjantów został przewieziony do szpitala z obrażeniami twarzy. Sędzia zareagował bardzo szybko, kończąc spotkanie walkowerem.


W tym momencie w głowie prezesa „poszkodowanego” Zenitu, a zarazem jednego z dyrektorów gazowego potentata, Gazpromu, powstała „niesamowita” koncepcja.

Jeśli oni za głupią racę odbierają mi trzy punkty, to stworzę własną ligę. Ligę Gazpromu! – pomyślał Aleksandr Diukow.

Rosyjski oligarcha nie zdawał sobie jednak sprawy, że ta idea nie jest tym, czego pragną kibice. Pieniądze to nie wszystko. W futbolu liczy się serce, a fani narządów sprzedawać absolutnie nie chcą.

Co prawda, banknoty niektórych mogą przekonać, bo nie są one wcale takie małe, a dla dobra klubu kibic zrobi przecież wszystko.
Rosyjski koncern, który jest największym wydobywcą gazu ziemnego na świecie, zaoferował wstępny, roczny budżet w wysokości 1 000 000 000 dolarów. Nie zliczyliście zer? No to słownie: MILIARDA!
Kwota ta oczywiście jest „ruchoma” i w każdej chwili może wzrosnąć. No, bo jak inaczej przekonać nieprzekonanych?
Już teraz jednak proponowana suma jest większą od kwoty przeznaczonej dla drużyn występujących w Lidze Mistrzów, aż o 210 milionów dolarów. Warto zaznaczyć także, że w przypadku nowej rosyjsko-ukraińskiej ligi, pieniądze dzielone będą na 18, a nie jak w Champions League, 32 drużyny.

Wszystkich przeciwników tej koncepcji nie sposób zliczyć. Najważniejszymi są jednak kibice i to zarówno Ci rosyjscy, jak i ukraińscy. Obie nacje mają jednak inne powody, dla których nie zgadzają się z pomysłem Diukowa.

Rosjanie, to naród dumny, wierzący we własną siłę, bezlitosny. Dlatego też nie chcą oni finansować klubów zza swojej wschodniej granicy.
Z kolei Ukraińcy to bardzo młode państwo, które potrzebuje, nie tylko własnego terytorium, języka, czy władzy, ale także własnej ligi piłkarskiej.

Kto by się tu jednak przejmował fanami… Popłaczą, popłaczą i w końcu przyjdą na stadion, bo futbol jest jak narkotyk.

Na przeszkodzie stoi jednak ktoś, kogo obejść się nie da. Sepp Blatter - sędziwy szeryf czuwający nad tym całym grajdołkiem.
„Kluby mogą brać udział w rozgrywkach, ale tylko w ramach granic wyznaczonych przez własne federacje. Nie jesteśmy od linii granicznych” – powiedział przewodniczący FIFA.

Mógłbym zakończyć tekst na tym cytacie, ale… No właśnie, zawsze jest jakieś „ale”, w końcu to nie Utopia.

Blatter w 2015 roku przechodzi na emeryturę, a schedę po nim przejmie zapewne Michel Platini. Francuz jest młody i patrzy na futbol zdecydowanie bardziej przyszłościowo. Dlatego też wszystko wskazuje na to, że przepuści pomysł i w końcu rosyjscy oligarchowie dopną swego.
Niestety…

14 kwietnia 2013

Deutsche präzision, czyli szkolenie w Niemczech


Od dziesięcioleci Niemcy są przez nas uważani za niedościgniony wzór. Właściwie trudno wyszukać dziedzinę życia, w której Niemcy nie byliby od nas lepsi. Mają lepsze samochody, więcej autostrad, mniejsze bezrobocie, większe emerytury... Tak można wyliczać w nieskończoność. Nie inaczej jest w futbolu. Jak to możliwe, że w tak krótkim czasie Niemcom objawiają się talenty, które niemal z miejsca stają się gwiazdami europejskiej piłki? Ano możliwe...

Wyszkolenie takiego Reusa czy Götze to proces, który w Niemczech sprawdza się od lat. Co jest potrzebne do przeprowadzenia zmian? Impuls. Dla Niemców takim impulsem była wręcz kompromitująca porażka na EURO 2004. W 2002 roku skończyła się dla nich pewna epoka. Na mundialu w Korei i Japonii wywalczyli srebrny medal, okazując się gorsi tylko od wielkiej Brazylii. Niemcy jako wicemistrzowie świata z miejsca stali się naturalnym faworytem do zdobycia pucharu. W fazie grupowej zajęli dopiero trzecie miejsca z dorobkiem dwóch punktów. Zremisowali z Holandią (1:1) w pierwszym meczu, przegrali z Czechami (1:2) w trzecim, ale największa kompromitacja to bezbramkowy remis ze słabiutką Łotwą.


Przejdźmy do rzeczy. Niemcy po EURO 2004 przeprowadzili reformę systemu szkolenia młodzieży. Żeby wyjaśnić ten system będę opierał się na danych z 2011 roku. Na szkolenie przeznaczono - uwaga - 40 mln euro. Potrzebna infrastruktura pochłonęła 30 mln, a na samo szkolenie (młodzieży i trenerów) przeznaczono 10 mln. Dla porównania PZPN w tym samym roku przeznaczył 400 tysięcy złotych (około 100 tysięcy euro) przy budżecie 60 mln złotych. >>>DFB 40 mln euro, PZPN 100 tysięcy euro<<<! W Niemczech mają znakomicie rozbudowaną bazę szkoleniową. Nie tylko boiska i budynki, ale też skauci i trenerzy. W każdym regionie kraju (miasteczko i jakiś okręg) mają 3-4 trenerów w zależności od wielkości regionu. Pensję płaci im związek! Taki trener wyłapuje najlepszych młodziaków, organizuje im wspólne treningi, mecze. Jeśli taki młodziak dobrze rokuje, to jest wysyłany do trenera, który ma większe kwalifikacje (wyższa kategoria). I tak sobie piłkarz wędruje aż do osiemnastego roku życia. Po drodze część zdecyduje się na studia, zrezygnuje z piłki. Osiemnasty rok życia to w piłce niemieckiej już wiek seniorski. Z tych kilkuset regionów niech kilku chłopaków będzie na mocno europejskim poziomie, kilku na światowym. Reszta trafi do Norymbergi, Frankfurtu, ci mniej utalentowani grają w 2. Bundeslidze i Regionallidze.

Piłkarze, którzy nie mają tej "bożej iskry" są solidni ponad wszystko. Talenty są talentami z prawdziwego zdarzenia. Nie mówimy tutaj o Olkowskim, Rybickim czy Wszołku. Mówimy o Reusie, Draxlerze czy Schürrle. Związek po prostu musi pomóc. To muszą być konkretne działania, a nie jakieś plany i przeznaczane grosze. 

Z Rozwoju Katowice ostatnio wypłynął Arkadiusz Milik i już jest w Leverkusen. Chwała mu. Pogrzebcie sobie w internecie i zobaczcie, jaką infrastrukturę ma klub, który wychował nam reprezentanta Polski(!), jeden z największych talentów w historii polskiej piłki(!). Górnik robi jakieś uniki, żeby nie zapłacić klubowi z Katowic. Z czego taki klub jak Rozwój Katowice ma żyć? To Rozwój prędzej wychowa nam przyszłych reprezentantów niż Górnik Zabrze.

I tak możemy sobie dyskutować. Małym klubom brakuje piłek, trenerzy młodszych roczników muszą znaleźć dodatkową pracę, bo muszą z czegoś żyć. Gdyby w Westfalii 04 Gelsenkirchen, Teutoniii Schalke-Nord czy Falke Gelsenkirchen, były takie warunki jak w Polsce, to Mesut Özil zamiast grać w Realu Madryt, sprzedawałby kebaby. Ciekawe ile takich talentów polska piłka przegapiła przez ostatnie 20 lat...

Niemieckie kluby płacą, są szalenie solidne, jeśli chodzi o finanse. Najpierw trzeba uporządkować sprawy podstawowe, a potem wymagać od pierwszej reprezentacji Polski sukcesów, bo one nie biorą się znikąd.         

13 kwietnia 2013

Danijel Ljuboja, czyli gwiazda z Vinkovci

Kilkakrotnie odsuwany do rezerw, wiecznie w konflikcie z trenerami, imprezowicz - to z tego słynie w Europie największa - niekwestionowana gwiazda T-Mobile Ekstraklasy - czyli Danijel Ljuboja. Serb na takie miano konsekwentnie w swojej karierze pracował.

W lecie 2011 roku stało się jasne, że do Polski przybywa ktoś wyjątkowy. Uczestnik wspaniałych europejskich spotkań przybył nad Wisłę - do mimo wszystko ubogiego piłkarsko kraju. Od razu pojawiły się spekulacje, czy zaoferowanie kontraktu opiewającego na 500 tysięcy euro komuś takiemu ma sens. Jak miał się trener Skorża do takich autorytetów jak Babbel, Halihodzić, Stevens czy Veh? Jeśli tylko chciałby przyjść do Legii, podpisałbym wszystko, żeby tylko przyszedł - powiedział trener Skorża. No i przyszedł... Dotychczasowa kariera to świetny materiał na scenariusz filmowy. Jeśli Ljuboja kiedyś wyda autobiografię, co sił pobiegnę do księgarni, żeby mieć tą książkę.

Serb miał w karierze swoje pięć minut. Piłkarz z charakterystycznym blond pasmem na głowie miał zaszczyt reprezentowania barw Paris Saint Germain. Najpierw był wypożyczony, ale po tym jak strzelił 4 gole w jednym miesiącu, działacze PSG wykupili go za 3 miliony euro ze Strasbourga, w barwach którego strzelił 36 goli. Ljuboja został uznany piłkarzem lutego w lidze, a działo się to w 2004 roku. Chłopak marzący o wielkim futbolu gdzieś w Vinkovci, właśnie tego dokonał. W drugim sezonie gry na Parc des Princes popadł w konflikt z trenerem Halihodziciem,. pisała o tym cała Francja. Ljuboja w Paryżu był już skończony. Piłkarz sam przyznaje, że do klubu wpłynęło parę ofert z uznanych klubów m.in z Olympique Marsylia. Ostatecznie z transferu nic nie wyszło, PSG zażądało 7 mln euro, na co marsylczycy nie mogli przystać.

W 2005 roku został wypożyczony do VFB Stuttgart. Była to fatalna decyzja. Pierwszy sezon nie był jeszcze taki zły, ponieważ 13 bramek strzelonych to bardzo dobry wynik. Trener Trappatoni zachwalał piłkarza, mówiąc, że Ljuboja jest dla niego ważnym zawodnikiem, bez którego nie wyobraża sobie pierwszej "jedenastki". Niestety dla niego Włoch odszedł do RB Salzburg. Namawiał swojego byłego podopiecznego na przenosiny do Austrii, ale Ljuboja nie zdecydował się na transfer. Szkoleniowcem Sttutgartu został Armin Veh - trener znienawidzony przez obecnego piłkarza Legii równie mocno, jak Vahid Halihodzić. Niczego nieświadomi Niemcy zdecydowali wykupić Ljuboję z PSG. W kontrakcie zawarty był punkt mówiący o możliwości przedłużenia kontraktu o trzy lata. Piłkarzowi zaoferowano 1,2 mln euro, sam zainteresowany chciał 2,5 mln euro. Odsunięto go do drużyny rezerw. Serbski napastnik zaczął wylewać swoje żale w mediach. Kibice nazwali go oszustem, a VFB było gotowe oddać swojego piłkarza za 2 mln euro, ale żadna konkretna oferta nie wpłynęła. Ostatecznie Ljuboja trafił do Hamburgera SV na zasadzie wypożyczenia. Wypożyczenie stało się faktem w ostatnim dniu okienka transferowego.

Początki w Hamburgu, jakże inaczej, bardzo dobre. Jesienią strzelił pięć bramek. Ljuboja przypomniał o swojej głupocie dopiero w zimie. Odpuszczał zajęcia z rehabilitantem, który miał mu pomóc w powrocie do zdrowia po kontuzji nogi. Oprócz tego nie przyszedł na spotkanie z kibicami, spóźnił się na sesję fotograficzną dla sponsora. W Hamburgu jest taka gazeta - "Hamburger Mogenpost". Na łamach tej właśnie gazety trener Stevens ostro skrytykował Ljuboję za brak zaangażowania do treningów. -Stoi jak słup, nie angażuje się, polecenia wykonuje z niechęcią. Nie mogę tolerować takiego zachowania - powiedział Stevens. Oczywiście klub go nie wykupił, więc wrócił do rezerw Stuttgartu. Swoją ofertę nadesłała Siena. Wszystko było dopięte na ostatni guzik, ale piłkarz wolał zarabiać 1,2 mln euro w rezerwach VFB niż 0,8 mln we Włoszech.


Ljuboja pokazał swoją złą stronę - materialisty, skrajnie nieodpowiedzialnego człowieka. Od momentu powrotu do Stuttgartu pozwalał sobie na wszystko. Wyjechał na testy do Fulham, ale im nie podołał, z tym, że do Niemiec nie wrócił. Klub słał wiadomości do Anglików, domagając się powrotu piłkarza. Anglicy odpisali, że Ljuboja już dawno wyjechał. Dezerter wrócił po zamknięciu okna transferowego. Rozwścieczeni Niemcy zesłali go znowu do rezerw, w których nawet nie grał, czyli Ljuboja miał praktycznie ponad roczną separację od piłki, jeśli doliczymy do tego pobyt w rezerwach Hamburga. Niepokornego piłkarza postanowił ujarzmić słynny Felix Magath w VFL Wolfsburg. Magath podobno jeszcze wtedy nie był taki ostry, ale kto go tam wie.

W Wolfsburgu Ljuboja wyraźnie spokorniał. - myślę, że znalazłem na niego sposób - stwierdził Magath. Niestety tym razem z formą było nie tak. Jako napastnik był raczej rezerwowym, strzelił tylko jedną bramkę,  więc znowu wrócił do VFB Stuttgart. Stało się to w 2008 roku. Ljuboja zaskoczył wszystkich, kiedy po jednym ze sparingów wyrwał mikrofon spikerowi i przeprosił kibiców. Zagorzali fani przeraźliwie wyli, a ci drudzy bili brawo. "Bild" napisał, że piłkarz błaga o litość, bo nie może znaleźć żadnego klubu, a zależy mu na graniu... Ljuboja powrócił do pierwszego zespołu. Danijel nie wyciągnął wniosków. Do świtu przebywał w barach, kiedy zwolnił się z treningu pod pretekstem przeziębienia, po prostu ruszył w miasto. Do klubu zadzwonili kibice, którzy go rozpoznali. Znowu Serb został skreślony. Tym razem dokonał tego Marcus Babbel, który stał się kolejnym szkoleniowcem na "czarnej liście" niepokornego zawodnika. 

Ljuboja wydostał się w końcu z rezerw i wrócił do Francji, do której trafił już jako trzynastoletnie dziecko. - Urodziłem się w Chorwacji, ale gdy wybuchła wojna, Serbowie, w tym moja rodzina, musieli uciekać. Mój ojciec dostał pracę w fabryce produkującej sprzęt sportowy. Nie było mi łatwo, bo nie znałem języka, ale teraz francuski to dla mnie drugi język ojczysty - opowiada. Trafił do Grenoble, potem do Nicei, gdzie wyszedł na prostą.

Ma na koncie spotkania w Lidze Mistrzów. Łącznie w elitarnych rozgrywkach wystąpił jedenaście razy (sześć występów jako piłkarz HSV i pięć jako piłkarz PSG), ale nie strzelił ani jednej bramki.

W reprezentacji Serbii wyraźnie mu nie szło. Dziewiętnaście występów i jeden gol to lekko kompromitujący dorobek jak na napastnika, jednak często wychodził z ławki rezerwowych. Wystąpił na mundialu 2006 w Niemczech, w meczach z Holandią (0:1) i Argentyną (0:6). Serbia zakończyła zmagania w grupie na ostatnim miejscu bez punktu i z bilansem bramek 2-10. Drużyną wstrząsnęły konflikty w szatni. Podobno Ljuboja szczególnie znienawidził wtedy Mateję Keżmana. Dla Ljuboji były to ostatnie podrygi w kadrze. Został powołany jeszcze na mecz eliminacyjny z Polską. Przesiedział całe spotkanie na ławce rezerwowych. Mecz odbył się na starym stadionie Legii Warszawa. - Nie przypuszczałem, że będę grał tu na stałe - dzisiaj przyznaje Serb. Co warte odnotowania, obecny legionista zagrał 10 minut w spotkaniu z Polską 2:3. Był to mecz półfinałowy w turnieju im. Walerego Łobanowskiego - legendarnego ukraińskiego szkoleniowca.

Teraz w Legii Ljuboja jest gwiazdą, piłkarzem technicznie z innej bajki. Gwiazda, która ma dać Legii mistrzostwo i Ligę Mistrzów. Rzadko zdarza się, żeby ktoś przyszedł do naszej ligi, ktoś z taką przeszłością, wszak oprócz tych złych chwil były też te dobre. Oby gwiazdor został u nas jak najdłużej.

Zarobki w klubach:

PSG - 1 mln euro
Stuttgart - 1,2 mln euro
Grenoble - 500 tys. euro
Nicea - 700 tys. euro
Legia - 500 tys. euro*

*Kwota przy podpisywaniu pierwszego kontraktu

12 kwietnia 2013

Dla kogo Liga Mistrzów?


Zdecydowanym hitem 29. kolejki Bundesligi będzie mecz o trzecie miejsce. Na stadionie w Gelsenkirchen, gospodarze zmierzą się z Bayerem Leverkusen. Obecnie zespoły zajmują kolejno czwartą i trzecią pozycję w tabeli.

W najbliższą sobotę będziemy świadkami meczu, który może przesądzić o tym, kto zagości na arenie Ligi Mistrzów w przyszłym sezonie. Możliwe, że jest to ostatnia szansa dla Schalke 04 Gelsenkirchen, żeby dogonić Bayer Leverkusen. Klub z Gelsenkirchen traci do Aptekarzy zaledwie 4 punkty.

Drużyna Schalke zaliczyła niezbyt udaną końcówkę pierwszej serii rozgrywek. Liczne kontuzje oraz niezdrowa atmosfera związana z rządami w klubie przełożyły się również na bardzo słabe wyniki zespołu na początku drugiej połowy sezonu. Drużyna na największą próbę wystawiła swoich kibiców, przegrywając 1:2 z zajmującym ostatnie miejsce w tabeli SpVgg Greuther Fürth. Po tej druzgocącej porażce, drużyna Królewsko Niebieskich znalazła się aż na 10 pozycji. Szczęśliwie dla Jensa Kellera, Schalke odniosło następnie kilka znaczących zwycięstw, które uplasowały klub na 4 miejscu.

Wydawałoby się, że sytuacja w klubie z Gelsenkirchen powróciła już do normy. Nic bardziej mylnego. Drużyna wciąż musi zmagać się z kontuzjami, które w tym sezonie stały się istną plagą. W meczu nie zagra król strzelców Bundesligi z sezonu 2011/2012 – Klass-Jan Huntelaar. Reprezentant Holandii doznał kontuzji kolana w derbowym meczu z Borussią Dortmund. Jak dotąd nie jest wiadome, kiedy snajper wróci do gry.

W spotkaniu z Bayerem z powodu urazu mięśnia nie weźmie udziału również Jefferson Farfan. Ale absencja Huntelaara i Farfana to nie jedyny powód do zmartwień Jensa Kellera. W meczu nie zagrają również Kiriakos Papadopulos, Christoph Metzelder, Ibrahim Afellay, Sead Kolasinac, Tranquillo Barnetta oraz Chinedu Obasi. Za kartki pauzuje Roman Neustädter.

Bayer Leverkusen do tej pory uzbierał na swoim koncie 45 punktów. Mimo wysokiego miejsca w tabeli drużyna Saschy Lewandowskiego gra raczej „w kratkę”. W ostatnich pięciu spotkaniach Bayer dwukrotnie wygrał i raz zremisował. 

Niestety, dla polskich kibiców, którzy mają nadzieję na polski akcent w niemieckich rozgrywkach, w meczu nie zobaczymy Sebastiana Boenischa. Reprezentant Polski nie będzie mógł wystąpić w spotkaniu z powodu zbyt dużej liczy żółtych kartek. Szanse na wyjście na boisko ma za to Arkadiusz Milik.

Mimo osłabień w kadrze klubu Jensa Kellera, wynik meczu nie jest przesądzony. Obie drużyny mają o co walczyć i tak naprawdę każda z nich ma szansę na sukces, a tym samym możliwość udziału w Champions League. Rozsądek podpowiadałby, że większe szanse na wygraną mają Aptekarze. Jednak po ostatnich meczach Ligi Mistrzów chyba już żaden wynik nie powinien być dla nas zaskoczeniem.

Jakie są Wasze typy na mecz Schalke 04 – Bayer Leverkusen?